Biorąc pod uwagę, że byliśmy świadkami budowy gniazda, dyskusje nad procesem zdawały się nadzwyczaj ludzkie. Czy wokół znajdują się dobrze wyposażone śmietniki? Czy otoczenie pozwala na życie w zgodzie z naturą? Czy gniazdo rzeczywiście jest wykończone zgodnie z najnowszymi standardami, pod klucz? A może warto poszukać czegoś z rynku wtórnego? Wreszcie: jak zaopiekować się nieruchomością, żeby nie straciła na wartości? I czy w ogóle należy? Może najlepiej zostawić ślad i ruszyć dalej? Tylko co jeśli jedno ze stworzeń chce akurat zapuścić korzenie? Pytaniom i wątpliwościom nie było końca, pojawiały się w tempie tak zawrotnym jak nowe pióra, które szybko stawały się częścią gniazda. Mimo kłębiących się myśli, stworzenia były zaangażowane w prace remontowe, ich srebrne pazury mieniły się w ulicznych światłach, co jakiś czas można było także przyjrzeć się ich twarzom przykrytym maskami - niektóre przypominały ptaki, inne króliki, jeszcze inne miały rogi a pozostałe wyglądały jak hybrydy czegoś znanego i nieznanego. W toku zapracowanych dyskusji stworzeniom ostatecznie nie udało się wypracować konsensusu co do dalszych kroków, ale wszystkie zgodnie stwierdziły, że gniazdo jest polepione na słowo honoru i należy czym prędzej brać się do patykowej roboty.
Pozostałe wątpliwości miała rozwiać "Ona", czyli - jak okazało się chwilę później - matka. Postnietzscheańska, wszystkowiedząca kosmiczna matka o szkielecie wykonanym z gałęzi i złotowłosej głowie, wprowadzona do gniazda w asyście stworzeń. Matka była wcieleniem wiedzy wszelakiej, żywiła się niczym (bo wszystko jej szkodziło), a "nic" było według niej nie tylko smaczne i pożywne, ale pozwalało także zachować formę. "Ona" przybyła spotkać się ze stworzeniami, o których mówiła "moje zwierzęta", już ostatni raz w tym stuleciu. Po chwili opowieści okazało się, że matka ucieka przed tysiącletnim żółwiem, który próbuje ją znaleźć, a jego przybycie jest tożsame z katastrofą. Żółw był w tym scenariuszu echem przeszłości, dawnym towarzyszem matki, która nauczyła go wszystkiego, co wiedziała i poleciła mu przenieść się na wyspę na Oceanie Spokojnym. Żółw posłuchał rady matki, ale teraz powracał: w jego skorupie zagnieździł się bowiem demon, ptakoczłek, który żywi się wiedzą o świecie. Mógł to być tasz, czteroręki człowiek z głową ptaka lub serafin. Pewne było jednak tylko jedno: ślepy i głuchy żółw doskonale zdawał sobie sprawę z lokatora, który pomieszkiwał w jego skorupie, wiedział też, że jego śmierć będzie dla ptakoczłeka szansą na wolność.
Matka przemawiała długo i wolno. Za każdym razem, gdy mówiła "moje zwierzęta" można było odnieść wrażenie, że nie zwracała się tylko do stworzeń w gnieździe, ale także tych poza. Jej opowieściom, podobnie jak całemu spektaklowi, towarzyszyła muzyka. Grane melodie przenikały się z odgłosami przyrody (ptactwa), a te wchodziły z kolei w dyskusję z dźwiękami tkanki miejskiej. W pewnym momencie stworzenia zgromadziły się w centrum gniazda i rozwinęły białe flagi - na ich powierzchni wyświetlano urywki nagrań, niektóre z nich były trudne do odszyfrowania, na innych można było dostrzec m.in. kobietę ścielącą łóżko. Był to raczej kolaż momentów pochodzących spoza określonego czasu i przestrzeni, towarzyszyła mu muzyka sugerująca, że oto odbywa się pewien rytuał. Bębny wyznaczały wyraźny rytm, a na warstwę muzyczną nałożono kolejną: słuchaliśmy opisów dotyczących zasad utrzymania higieny u wielu zwierząt: ptaków, słoni, mrówek, delfinów etc.
Zarówno ten fragment opowieści, jak i historie snute przez matkę, chociaż dotyczące de facto końca świata, były w pewnym sensie kojące. W pewnym momencie stworzenia z gniazda zaprosiły do wspólnych tańców widzów - tę sielankę przerwała jednak wizyta żółwia. Wraz z nim pojawił się też ptakoczłek. Zwierzęta znajdujące się w gnieździe natychmiast się schowały, muzyka momentalnie stała się "cięższa", dźwięki przyrody i efemeryczne melodie zastąpiono perkusją i gitarami elektrycznymi. Sytuacja ta została zbudowana wokół ptakoczłeka, który szybko zjawił się w gnieździe i przystąpił do surrealistycznego tańca; można było odnieść wrażenie, że wraz z nim wszyscy wpadli w pewien trans. Nagle ptakoczłek przestał tańczyć, opuścił gniazdo i pobiegł wzdłuż torów tramwajowych. Ktoś zapytał "Co się stało?", ktoś inny "To był koniec świata?" I jeszcze ktoś "84 odjechało?" Nie sposób stwierdzić, czy był to akurat koniec (czyjegoś) świata, ale był to z pewnością koniec spektaklu Zwierzostan w wykonaniu artystycznego kolektywu Trema.
Można powiedzieć, że spektakl był próbą opowiedzenia współczesnej quasi baśni. Historia uwzględniała bowiem dobrych i złych bohaterów, opowiadała o losach matki i przyszłości wszystkich zwierząt. Surrealistyczny charakter obecny nie tylko w osobliwych opowieściach, ale także scenografii i warstwie muzycznej nie był przypadkowy. Osoby tworzące kolektyw podkreślają, że punktem wyjścia i inspiracją do stworzenia spektaklu była postać Leonory Carrington, malarki, rzeźbiarki i pisarki działającej w nurcie surrealizmu właśnie. Podobieństwa można było dostrzec już na etapie efemerycznych, magicznych strojów występujących postaci (czy ptakoczłeka), które przypominały bohaterów niektórych z obrazów Carrington. Artystce bliska była magia, mitologia, natura - większość jej obrazów opowiada historię świata zwierząt albo przenikających się rzeczywistości zwierząt i ludzi.
Zwierzostan to baśniowa próba zawiązania i celebracji związku człowieka z naturą, międzygatunkowa opowieść o chęci budowania wspólnoty, której obce są bariery. Absurdalne historie i nierealne zagrożenia przeplatają się tu z wyzwaniami dnia codziennego tworząc hipnotyzującą, wspierającą wizję intuicyjnego istnienia, która ma prowadzić do szczęśliwego zakończenia.
Klaudia Strzyżewska
- Zwierzostan kolektywu artystycznego Trema
- plac przed Teatrem Polskim
- 9.09
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024