Dawno, dawno temu mama próbowała nauczyć mnie gotować. Gdy się wzbraniałam, tłumaczyła, że to jednak ważne w życiu kobiety, żeby coś umieć w kuchni. Czy ja wiem? W wieku lat nastu zaliczyłam popisowe wygotowanie barszczu (zero, null, na dnie garnka zostały same warzywa) i poprzestałam na obieraniu ziemniaków. Czas pokazał, że miałam rację, bo gdy dorosłam, jadało się już głównie na mieście.
A teraz świat spłatał nam figla, niezbyt przyjemnego, i koronawirus pozamykał nas w domach. Kto chce i może, wspiera lokalny biznes, zamawiając jedzenie na wynos. Ale wzbiera też fala tych, którzy nagle rozsmakowali się w gotowaniu. I czuję, że mnie ta fala zaczyna unosić... Na szczęście nie na tyle jeszcze, by zabrakło czasu na czytanie.
Chwyciłam jednak ostatnio za książkę i kucharską (bo nietrudno znaleźć w niej ciekawe przepisy), i autobigraficzną (bogatą we wspomnienia ze świata, którego już nie ma). Moja kuchnia pachnąca bazylią Tessy Capponi-Borawskiej pierwszy raz ukazała się w Polsce w połowie lat 90., tegoroczne wydanie jest już trzecie i - siłą rzeczy - zmienione.
Bardzo się to smacznie czyta - dosłownie i w przenośni. Autorka wprowadza nas najpierw w klimat dzieciństwa, a potem młodości we Florencji i w rodzinnej wilii w Toskanii. Czuje się, że to córka jednej z mieszczańskich rodzin z tradycjami. Wspomnienia Capponi-Borawskiej kręcą się wokół kuchni, lecz nie są to jedynie anegdotki opowiadane przy stole. Nie ma tu nic z kuchennej atmosfery, jest za to światowo. Swoje bowiem wniosła w wychowanie i wyżywienie autorki niania z Anglii (ten przepis na christmas pudding!), swoje dorzucili pracujący w willi Toskańczycy, a wreszcie dziadek - dyplomata, który szmat życia spędził w greckich Salonikach, będących w okresie międzywojennym istnym tyglem kultur. Wszystkie te kulinarne tradycje, smaki, obyczaje mieszają się w nader udany sposób w rodzinnym domu Capponi-Borawskiej, pokazując jednocześnie świat, który nieuchronnie po II wojnie światowej zaczął przemijać.
Niejako na osłodę dostajemy więc przepisy, które aż pachną, gdy się je czyta - szpinak z rodzynkami na wzór bliskowschodni czy prosty drożdżowy placek z winogronami i... rozmarynem z willi w Calcinai. Mogłabym dalej wyliczać te smakowitości - makarony, risotto, sosy pomidorowe letnie i zimowe, bo wszak od pory roku zależy, czym się te niby proste potrawy wzbogaci - ale bardziej urzekające w Mojej kuchni pachnącej bazylią jest prowadzenie narracji poprzez pory roku i to, co każda z nich może wnieść w darze do kuchni. To ta słynna i tak modna od kilku lat sezonowość - trend, który przekonuje nas, że warto jeść to, co ma się niemal pod nosem, zamiast egzotycznych owoców i warzyw przez cały rok. Dziś to już nie tylko kwestia drogiego globalnego transportu, lecz pozrywanych łańcuchów dostaw, które niełatwo będzie odbudowywać w czasach po pandemii.
A skoro już o zarazach mowa, bardzo ciekawy jest rozdział, w którym Capponi-Borawska opisuje słynną powódź we Florencji w listopadzie 1966 roku. Bodaj pierwszy i jedyny raz w książce pojawiają się wtedy przepisy na dania z tuńczykiem z puszki. Idealne na dziś! Zaś historia podnoszenia się miasta po kataklizmie warta jest przeczytania i zapamiętania. Podobnie pouczająca jest przygoda autorki podczas pobytu w Nowym Jorku. Jeśli po rozlicznych programach kulinarnych, zdobywających przebojem kolejne kanały telewizyjne, jeszcze nie wierzycie, że praca w gastronomii jest harówką od świtu do nocy, to koniecznie powinniście przeczytać Capponi-Borawską.
Jak to się stało, że panienka z dobrego florenckiego domu przez Nowy Jork trafiła pod koniec lat 80. do komunistycznej Warszawy? O nie, tego nie zdradzę. Na deser ujawnię jedynie, że Tessa pokochała polskie jabłka (we Włoszech takich nie ma, naprawdę!), flaki i twaróg.
Aleksandra Przybylska
P.S. Podczas pisania tej recenzji autorka pożarła kilka kawałków bagietki z pomidorem, kilka niedużych wafli oraz kilka czekoladowych cukierków...
- Tessa Capponi-Borawska, Moja kuchnia pachnąca bazylią
- Wydawnictwo Czarne
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020