Ucieczka przed wierzycielami z małym dzieckiem pod pachą po zamarzniętym Bałtyku? Nieakceptowana miłość Feliksa i jego... siostry (?!), pełne bólu listy pisane ze statku chłostanego gradem niczym Gniezno? Burzliwy romans literatki Barbary oraz genialnego matematyka i kryptologa Tomasza w przededniu II wojny światowej? Wspaniałe pomysły! Niestety Małecki traktuje je jako teasery. Nie pozwala im się rozkręcić. W imię czego? W imię fantastycznej opowieści o niby-sobie i tajemniczym towarzyszącym mu Kształcie, który jest rezerwuarem, skarbnicą historii o losach innych ludzi, duchem artystycznym, duchem literatury, duchem jego tajemnic rodzinnych, mrocznym pasażerem fiata 126. Wypełnia jego życie opowieściami, zapewniając mu dar omniscjencji (ma wiele z tych nadrzędnych instancji w książkach Twardoch). Jest trochę jak internet, ale narrator Kuba podkreśla, towarzyszył mu już w czasach przedinternetowych. Taki jest sekret powieściowego niby-Małeckiego, twórczości.
W Korowodzie mamy do czynienia z wielostopniową kompozycją fabularną. Książka dzieli się na pięć (niby sześć, ale w szóstej nic nie ma) części, których akcja rozgrywa się w różnych czasach (od XVI wieku po współczesność). Jakie to kontinuum? Otóż takie, że kolejne postaci, bohaterowie dalszych części książki, sięgają po świadectwa literackie napisane przez te wcześniej wprowadzone do fabuły. Jest to tytułowy korowód. Do tego otrzymujemy motyw zalania książki - w historii powstają luki. Małecki zostawia też na końcu parę stron, żeby sobie dopisać. Nie wyręczajmy pisarza. Nie dołączajmy do Korowodu, on tylko na to czeka. Wypominajmy mu zarżnięcie najciekawszych wątków.
To wszystko nie musiało się tak kończyć. Po krótkich dwóch częściach (XVI- i XIX-wiecznej) otrzymujemy dwie kolejne, które opisują młodość i dojrzałość Barbary Brzozowskiej. W trzeciej części poznajmy więc rozczytane dzieciństwo i romantyczny rozdarcie dziewczyny między chłopem a inteligentem podczas wakacji w Skibinie, oraz, stały "wzruszacz" Małeckiego - osobę nie w pełni władz umysłowych/fizycznych, ale jednak obdarzoną jakimiś niezwykłymi zdolnościami, starą Panią Ptak. Oraz tajemniczy Kształt czuwający nad dziewczynką. W części kolejnej, czwartej - książce w książce, czyli Teorii Chaosu Barbary Brzozowskiej - karierę magika Tomasza Wilczyńskiego w Biurze Szyfrów (która zaczęła się w poznańskim Zamku!) oraz jego ekscytujący romans z cenioną w środowisku literackim autorką (Barbarą). Ta część książki to najjaśniejszy punkt Korowodu.
Niestety to wszystko zostaje nam podane w telegraficznym skrócie, ponieważ gonią terminy. Autor opisuje np. szczegółowo metody łamania niemieckich szyfrów, ale nic z tego nie wynika. A środowisko twórcze Warszawy zostaje nam zilustrowane w sposób taki, że autor wymienił wszystkie znane mu nazwiska pisarzy dwudziestolecia i umieścił je w jednym zdaniu (o rety, Schulz! Przecież on wkrótce umrze!). To nie musiało się tak kończyć. A może musiało, bo Małeckiemu spieszno było do części piątej. A w tej - jako się rzekło - pisze o (niby)sobie. O swoich wakacjach na wielkopolskiej prowincji u wuja, o swoim Kole i Poznaniu, w którym studiował na Akademii Ekonomicznej. O początkach literackich (nawiązuje do Dżozefa z 2011 roku, więc dosłownie się zapętlił!). Czyli uprawia pisarstwo, które powstaje od ręki, niewymagające specjalnego researchu. Tak jest łatwiej i przyjemniej i można szybciej wypełnić kontrakt - wrócić do wydawania jednej książki rocznie. Ktoś powie, że Myśliwski i Ernaux też pisali o sobie? No dobrze, ale język Małeckiego jest tak prosty, że gdy mówi o sobie i nie musi nawet rekonstruować innych światów, to jak granie na kodach!
Po raz kolejny po zakończeniu nowej książki Małeckiego przypomniały mi się wersy z pochodzącego z 2004 roku dissu Tego Typu Mesa wycelowanego w Meza - Nagłej śmierci. Piotr Schmidt w ten sposób charakteryzował twórczość oponenta:
Dla dziewcząt, dla chłopców, dla starców, kierowców
Dla żon i dla matek, ale nie dla obcujących z rapem.
To oczywiście dobrze, że Małecki potrafi urzec tak wielu czytelników swoim talentem do snucia ckliwych opowieści. Że promuje czytelnictwo. Że wnosi tyle ciepła i dla tylu osób tworzy popowe comfort books do czytania pod kocykiem (sam tak czytałem). Że pisze książki dla wszystkich. I - zawsze powtarzam - książki tak dobrze napisane, że czytają się same. Jednocześnie to bardzo przykre, że tak utalentowany twórca nie jest w stanie napisać czegoś, co czytałoby się dłużej niż parę godzin. Książki, z której mogliby się cieszyć nie tyle literaturoznawcy, odrzućmy snobizm, ile wszyscy ci, którzy poszukują światów, dla których pisarze wypruwają sobie żyły. Które potrafią wyciąć czytelnikowi tydzień, no chociaż parę dni, z życia.
Nie byłoby tej krytyki, gdyby Małecki nie objawił się w roku 2015 jako wielkie odkrycie tzw. młodej polskiej prozy. Jego przekleństwem jest, to że musi mierzyć się ze swoimi dokonaniami. Bo jako książka Korowód jest dobry, taki 7 z minusem na 10, ale jako książka Małeckiego - najwyżej średnia. Gorsza niż Dygot, Rdza czy Sąsiednie kolory, ale dużo lepsza niż Święto ognia czy Nic się nie łączy (przepraszam - Nikt nie idzie). Serce pęka, gdy trzeba Małeckiego skrytykować, jest taki dobry i robi piękne zdjęcia ptaków. Czuję się z tym źle, ale jednocześnie wiem, że tak trzeba dla interesu publicznego. Przeżywam z Małeckim trzy pierwsze etapy traumy, czekam na czwarty i piąty.
P.S. W odniesieniu do książek Małeckiego, które mają około 200 stron, z czego jedna czwarta to strony niezadrukowane (ze względu na liczne wewnętrzne strony tytułowe oraz strony puste, które rozdzielają poszczególne części książki), zwykłem mówić, że specjalista od zwiększania objętości książek w SQN dostał podwyżkę. Teraz podwyżka przysługuje jednak też Małeckiemu. Znalazł fabularne wytłumaczenie (a nawet dwa) dla pozostawiania pustych, lub ledwo zadrukowanych, całych stron! Gwoli sprawiedliwości trzeba jednocześnie go pochwalić, że tym razem udało mu się napisać około 100 stron bez tego nieznośnego cięcia na rozdzialiki.
Jacek Adamiec
- Jakub Małecki, Korowód
- Wydawnictwo SQN
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024