Po "Sennie" i "Amy" Asif Kapadia domyka swoją dokumentalną trylogię o ikonach popkultury filmem o jednym z najlepszych piłkarzy w dziejach, zatytułowanym po prostu "Diego". Tytuł jest nieprzypadkowy - podobnie jak w poprzednich obrazach, brytyjski reżyser pokazuje dwoistość swojego bohatera. Diego to bowiem według niego skromny, lecz utalentowany, pochodzący z argentyńskich slumsów chłopak, za którym warto byłoby pójść do piekła. Maradona to z kolei wielka gwiazda piłki nożnej, jednocześnie bohater i oszust, porównywany przez wierzących kibiców do Boga, a przy okazji kokainista wchodzący w konszachty z włoską mafią. Choć ostatecznie to ta druga postać stanie się dominująca, to jednak Kapadia umiejętnie drąży temat, by w kilku błyskach z przeszłości zajrzeć pod maskę idola i ukazać tego pierwszego - młodzieniaszka z zawadiackim uśmiechem i ogromną determinacją, troszczącego się o liczną rodzinę, która przez wiele lat nie miała nawet dostępu do bieżącej wody.
Sama opowieść rozpoczyna się w 1984 roku, kiedy Maradona trafił do Napoli - klubu z biedniejszego południa Włoch, pogardzanego przez wielkich piłkarskich potentatów i ich kibiców. Przez miejscowych został przywitany niczym zbawiciel, zresztą nie minęło wiele czasu, by młodzi fani zaczęli wieszać plakaty z jego wizerunkiem tuż obok obrazów Chrystusa. W tamtych sfiksowanych latach osiemdziesiątych, w których Włochy - przynajmniej w obiektywie Kapadii - stały pod znakiem świętej trójcy: Boga, rodziny i futbolu, Maradona osiągnął wszystko, co mógł, łącznie ze zdobyciem Pucharu UEFA oraz, już z reprezentacją Argentyny, wygraniem mistrzostw świata.
Jednak ci, którzy wynieśli go na ołtarze, potrafili go też z nich brutalnie zrzucić. Bezpośrednią przyczyną stał się mecz Argentyny z Włochami, w którym Maradona pogrążył włoską reprezentację, eliminując ją w półfinale mistrzostw świata '90. - o zgrozo - na stadionie Sao Paolo w Neapolu, gdzie na co dzień grywał. Od tego momentu film staje się dużo mroczniejszy - choć już wcześniej przewijały się w historii mafia i polityka, to teraz to one narzucały swoją narrację i za sprawą kontrolowanych przez siebie mediów z bożyszcza mas uczyniły wcielonego diabła. To był początek końca wielkiego piłkarza, chociaż paradoksalnie z filmu Kapadii można odnieść wrażenie, że tak unikalna i pełna wzlotów kariera nie byłaby możliwa bez tego brutalnego domknięcia, które wkrótce nastąpiło - być może Włochy, w których wielka i powszechna bogobojność przeplatała się z bezkompromisowym rasizmem, mafijnymi porachunkami i wszechobecną korupcją polityczną, były w tamtym okresie jedynym miejscem na ziemi wystarczająco szalonym, by tamtejsi mieszkańcy byli w stanie umieścić człowieka na boskim piedestale, a następnie w jednej chwili strącić go w otchłań piekła.
"Diego" to w pierwszej kolejności film dla fanów futbolu. Jednak całość ogląda się tak znakomicie, że i miłośnicy dziesiątej muzy będą w stanie rozsmakować się w opowieści. Choćby tylko z tego powodu, że z wypiekami na twarzy śledzi się nie tylko bohatera, ale również to, co dzieje się w tle. Ogromne piłkarskie święta przeplatane aktami nienawiści (neapolitańczycy byli wyzywani przez kibiców bogatych klubów z północnych Włoch od ścieków i brudasów), mecze o stawkę większą niż mistrzostwo świata (reprezentacje Argentyny i Anglii spotkały się w MŚ'86, kiedy nie okrzepł jeszcze konflikt polityczno-militarny o Falklandy między tymi krajami, a Maradona zdobył wtedy bramkę słynną "ręką Boga"), polityka, mafia, pieniądze, narkotyki - wszystko to sprawia, że dokument Kapadii ogląda się niczym rasowy thriller z mrożącymi krew w żyłach zwrotami akcji. A na pierwszym planie postać bezsprzecznie fascynująca i niejednoznaczna: Diego (i) Maradona, bóg i diabeł, bohater i oszust, geniusz i ćpun - człowiek, którego ludzie pokochali równie mocno, co znienawidzili.
Adam Horowski
- "Diego"
- reż. Asif Kapadia
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019