Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Groza w świetle dnia

"Dziedzictwem. Hereditary" - znakomitym, jednym z najgłośniejszych horrorów minionego roku - Ari Aster złożył widzom swego rodzaju obietnicę. I właśnie zaczął się z niej wywiązywać, o czym świadczy "Midsommar. W biały dzień" - kolejny jego niebanalny, arthouse'owy film grozy, który od kilku dni można oglądać w kinach.

. - grafika artykułu
Photo by Csaba Aknay, Courtesy of A24a

Dani niedawno w drastycznych okolicznościach straciła rodziców oraz siostrę. Zrozpaczona nie czuła wsparcia ze strony swego chłopaka Christiana, jest też zaskoczona, kiedy dowiaduje się, że ten wraz z kumplami wybiera się na miesiąc do wioski na północy Szwecji. Choć w jej związku od dawna nie wszystko jest takie, jakie być powinno, to jednak dziewczyna postanawia dołączyć do wyprawy. Razem z pozostałymi członkami ekipy trafia do dziwnej, idyllicznej wspólnoty, której mieszkańcy kultywują stare, pogańskie wierzenia i właśnie przygotowują się do kilkudniowego festiwalu ku czci natury. Z początku egzotyka, otwartość i pozytywne nastawienie do świata tutejszych ludzi są dla przybyszów niezwykle pociągające. Z czasem jednak owo niezwykłe miejsce ujawnia również swoje bardziej niepokojące oblicze.

Choć w punkcie wyjścia mamy charakterystyczną dla amerykańskiego kina grozy paczkę niedojrzałych, imprezowo nastawionych przyjaciół, to w zasadzie jest to jedyny tak jednoznacznie czerpiący z tradycji głównonurtowego horroru element fabuły. Szybko bowiem "Midsommar" skręca w mniej banalne rejony: groza i okrucieństwo czają się nie w ciemnościach, lecz w świetle polarnego dnia, pełno tu też średnich i dalekich planów, które uniemożliwiają użycie oklepanych jumpscare'ów, usypiając czujność widowni, sprawiając wręcz, że może się ona chwilami poczuć bezpiecznie. Nic bardziej mylnego - Aster potrafi uderzyć znienacka i pozostawić oglądającego w niemałym szoku, na dodatek wespół z operatorem Pawłem Pogorzelskim buduje na tyle pokręcone ujęcia, że nie powstydziliby się ich David Lynch, Michael Haneke czy Jagoda Szelc - umiejętnie zasiewają one bowiem ziarno lęku w głowach widzów czasem zupełnie błahymi sytuacjami.

Jeden z bohaterów w tej obcej społeczności chciałby być niczym konkwistador, który anektuje nie tyle nowe ziemie, co cnoty niewinnych, urodziwych Szwedek, inny niczym antropolog chciałby wszystko opisać, skatalogować i sfotografować. Jednak wspólnota, która w niemalże tradycyjnej formie przetrwała wieki, nie da się tak łatwo zawojować - ani na poziomie fizycznym, ani dyskursywnym. Każdy zresztą z przybyszów przybędzie do wioski w określonym celu, choć będzie musiał spełnić niespodziewaną dla siebie funkcję w skomplikowanym systemie rytualnym. Najbardziej skomplikowaną sytuację mają Dani i Christian - oboje przepracowują dysfunkcyjny związek, ale także przeszłość (nie bez powodu pierwsze sceny filmu traktowały o utracie rodziny) czy wieczne poczucie niedopasowania. Są momenty, w których starają się wziąć sprawy w swoje ręce, ale szybko okazuje się, że matka natura i jej akolici wyznaczyli im zupełnie inną rolę do odegrania.

Jest "Midsommar" filmem na wskroś oryginalnym, choć nie sposób nie wspomnieć o jego dawnym protoplaście - wyreżyserowanym przez Robina Hardy'ego "Kulcie" z 1973 roku, w którym jedną z głównych ról zagrał Christopher Lee. Tam również mieliśmy pogańską wspólnotę i dzienne światło, a także - i przede wszystkim - niezwykle spójny zestaw nietypowych wierzeń i rytuałów, który jako całość robi ogromne wrażenie. Aster, oprócz tego, że w wyszukany sposób kreuje dojmującą atmosferę grozy, w żadnym momencie nie idzie bowiem na skróty, dopieszczając każdy element tej skąpanej w jasnych, pozytywnych barwach, a jednocześnie przerażającej filmowej układanki.

Adam Horowski

  • "Midsommar. W biały dzień"
  • reż. Ari Aster

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019