Ile razy byłeś na Woodstocku?
Od 2004 jestem co roku, poza jednym razem gdy rodził mi się syn.
A ile razy taplałeś się tam w błocie?
Cztery czy pięć razy, wyposażony w aparat i pokrowiec wodoszczelny. Warto wchodzić wtedy, gdy tworzą się duże grupki i zaczyna się wojna błotna, prawdziwe szaleństwo.
Woodstockowicze byli zdziwieni widząc intruza z aparatem?
To się zmienia w czasie. Kiedyś byłem jednym z pierwszych, w kolejnych latach to było już normalne. Czasem chcieli i mnie poprzewracać.
Dlaczego akurat Woodstock? Jest tyle innych festiwali.
Tam się wytwarza specyficzna socjologia. Na Openerze czy warszawskich festiwalach ludzie przyjeżdżają tylko dla muzyki i niewiele ciekawego dla fotografa dzieje się dookoła. A Przystanek to miejsce gdzie powstaje miasteczko. Muzyka nie jest najważniejsza, tylko sposób w jaki ludzie spędzają tam czas. Młodzi ludzie zrzucają maski, czują się swobodnie, są dużo bardziej naturalni. Jest więcej sytuacji gdy jako fotograf mogę sfotografować ludzi autentycznych, którzy niczego nie udają, nie pozują.
Właśnie o to chciałem zapytać: czy ludzie widząc obiektyw - jeden, drugi, siódmy, ósmy... - nie grają przed fotografami?
Oczywiście, tam jest masa spektaklu, ludzie przebierają się, pozują. To rodzaj teatru. Ale oprócz tego jest sporo sytuacji, gdy można sportretować uczestników w sposób nieskrępowany, a oni nie traktują fotografa jako agresora. Problem dla nas, fotografów, jest taki, że wszystko jest ciekawe i barwne. Ja zawsze starałem się wyłapywać obrazy poza tym teatrem związanym z Woodstockiem jako wydarzeniem.
Co wyłapujesz na Przystanku?
Odnajduję młodych ludzi wyzwolonych z konwencji. Ci, których spotkałbym w Pile, Kaliszu, Poznaniu czy Murowanej Goślinie na imprezach masowych czy w sytuacjach publicznych, nie byliby wtedy tak autentyczni. Jestem przekonany, że ludzie czują się na Przystanku swobodni, wolni. I to widać na zdjęciach.
W Twoim albumie fotograficznym poświęconym Przystankowi jest cykl portretów na białym tle. Nie wygląda on typowo "woodstockowo".
Wyrywałem ludzi spacerujących główną aleją przystankową. Fotografowałem ich na białym tle plandeki namiotu, prosiłem o pozowanie. Metoda była banalnie prosta. Nikt nie robił min, tylko patrzyli mi w obiektyw. To był czas przed selfie, dzisiaj trzeba by było tłumaczyć że nie mają grać, udawać.
Bez "dzióbka".
Dokładnie, bez dzióbka.
Portretowani nie byli zdziwieni że każesz im przystanąć? Czy to paradoksalnie nie jest dziwna sytuacja na Woodstocku?
Momentów w których fotograf zaprasza kogoś na bok nie ma zbyt wiele. Mogło ich to zaskoczyć, ale nie mieli z tym kłopotu. Nikt się nie wahał.
Nie ma w ludziach niechęci do fotografa?
Bardzo rzadko. Woodstock to świetne miejsce dla początkujących fotografów, by się przełamać. Ludzie są tu przyzwyczajeni do tego, że są fotografowani. Można podejść bliżej bez żadnych obaw. Jest też ta druga strona - sami chętnie pozują. Do opowieści na której mi zależało starałem się jednak tego unikać.
Kiedy uznałeś że można tutaj zrobić coś więcej niż tylko zdjęcia do gazety?
Przystanek towarzyszy mi od dawna w mojej fotograficznej drodze. Ja się tutaj uczyłem fotografować. Zmieniałem się jako fotograf, dojrzewałem tu. Zdawałem sobie sprawę, że gromadzi mi się spory materiał fajnych zdjęć.
Pomiędzy fajnymi zdjęciami, a opowieścią fotograficzną jest nadal różnica.
Pojedyncze zestawy pokazywałem na mniejszych wystawach. Przyszedł 2012, może 2013 rok i zacząłem się zastanawiać nad tym, czy ja mogę z tego co już mam zbudować opowieść, która by się nadawała do publikacji książkowej. Pierwsze myśli krążyły wokół tego, by stworzyć klasyczny zestaw w reporterskim sznycie. Pomimo atrakcyjności dokumentalnej, nie byłoby to jednak w żaden sposób świeże. Kolejne lata spędziłem na poszukiwaniu pomysłu, klucza do tej opowieści, by nie była ona stricte reporterska.
To musi być frustrujące, gdy jedziesz i nie do końca wiesz czego szukasz.
To było szukanie pomysłów formalnych. Robiłem całą robotę dziennikarsko-fotoreporterską i szukałem tematów które robiłem inaczej niż do gazety.
W "Make love not war" nie widać Woodstocku.
Zależało mi na tym, by nie znaleźć ani jednego elementu identyfikującego miejsce. Aby człowiek który nie wie o czym jest książka, nie dostał sygnału że to są zdjęcia z wydarzenia. Chciałem stworzyć opowieść uniwersalną. Budowa tej książki polegała na zebraniu mikrohistoryjek sfotografowanych nie-reportersko.
Inspirowałeś się czymś? Bardzo podobne dynamiczne zdjęcia spod sceny widziałem u Tomka Sikory w albumie "Męskie Granie".
Nawet nie znam tych zdjęć.
To świadczy tylko o tym, że wszystko już było.
Coś w tym jest. W 2015 czy 2016 roku jechałem na Przystanek wiedząc, że robię jeden czy dwa rozdziały by uzupełnić książkę. Czułem że emocjonalne i niepokojące obrazy mogą powstawać właśnie pod sceną.
Ale w stronę muzyków nie zwracasz swojego obiektywu.
To mnie nigdy nie interesowało. Pierwszy rozdział powstał wtedy, gdy wiedziałem już, że buduję książkę.
Mówisz o "Make love..." bardzo pisarsko.
Tekst jest wiążący dla całej opowieści fotograficznej. To w opowiadaniu znajdujemy klucz do tego, jak rozwija się narracja fotograficzna.
Zdecydowałeś się na książkę fotograficzną, a nie na album. Czym one się różnią?
Album to forma przedstawienia zdjęć, a książka fotograficzna to coś, co w założeniu ma być samodzielną opowieścią. To jest rzecz, która najbardziej mnie w tej chwili pasjonuje. Rynek wydawniczy i fotograficzny się zmienił, bo możliwość druku książki jest nieporównywalnie większa niż kiedyś. Mamy w tej chwili taką sytuację, że dla fotografów ścieżka prezentacji własnej twórczości jest bardziej dostępna. Są wystawy, prasa i internet. I mamy też możliwość opublikowania książki, chociaż to wciąż rynek bardzo niszowy.
To jest mój jedyny zarzut do książek fotograficznych - mam wrażenie, że fotografowie robią je dla fotografów.
Bo trochę tak jest.
A więc to jak przekonywanie tych już przekonanych.
Książkę robi się przede wszystkim dla siebie. To dla nas, fotografów, jedna z platform by budować swój przekaz. Rynek odbiorców fotografii faktycznie jest wąski. Nie ma dużego grona ludzi na tyle wrażliwych i wyedukowanych, by czytać takie opowieści. Skoro to nowy sposób prezentacji, to musimy się do tego przyzwyczaić i nauczyć się go odczytywać. Książka sama w sobie jest medium, a nie tylko nośnikiem fotografii. Ważne jest, jak ułożona jest sekwencja zdjęć, okładka.
To jest powód, dla którego nie ma wersji online?
Książka ma swoją masę, strukturę. Może być zrobiona na przykład tak, jak "Nieodwracalne" Maćka Nabrdalika, która jest zrobiona z papieru ściernego. Ma nas boleć, ma nie pasować do innych na półce, ma je rysować. Bardzo silny, mocny przekaz na poziomie podstawowym.
To wyjście z fotografii i przejście w budowanie przedmiotów.
Książkę fotograficzną trzeba czytać jako całość. Zdjęcia w środku są jedynie jednym z klocków które się składają na jej budowę.
Pracujesz jako fotoedytor w "Głosie Wielkopolskim", ale "Make Love..." nie edytowałeś.
Nie, nie.
Gdyż?
Nie czułem się pewnie w takiej edycji.
Potrzebowałeś spojrzenia z boku? Czy to po prostu inna praca?
Przyzwyczajamy się do swoich zdjęć i w pewnym momencie trudno nam złapać dystans. Zwłaszcza, kiedy mówimy o sekwencjach i układzie zdjęć. Większa część z nich powstała w czasie, gdy nie wiedziałem jeszcze, że efektem mojej pracy będzie książka. Dzisiaj już wiem, że zupełnie inaczej się fotografuje z myślą o takiej publikacji.
Inny rodzaj opowieści?
Inaczej myślę obrazem mając z tyłu głowy wiedzę, że ten który powstaje, będzie częścią książki. Innego typu obrazy są mi wtedy potrzebne.
Czym się różni wybór zdjęć do książki od wyboru tych do gazety?
To dwa inne światy. Każda pojedyncza fotografia która zostaje wybrana do publikacji prasowej ma służebną rolę wobec tekstu. W książce za to mamy większą możliwość publikowania zdjęć, które są mniej komunikatywne jako pojedyncze fotografie, ale dają możliwość budowania narracji wielozdjęciowej. To zasadnicza różnica między fotografią stricte dziennikarską, a tą która jest dokumentem, szerszą opowieścią.
Wydałeś już album, ale mówisz że wrócisz na Woodstock. Po co tam pojedziesz?
Książką czuję się spełniony, ale niczego nie wykluczam. Może jeśli Przystanek będzie funkcjonował przez kolejne 20 albo 30 lat, a ja będę dalej na niego jeździł, to w końcu uznam że może powstać kolejna książka. Ale póki co w takich kategoriach nie myślę. Po prostu lubię tam jeździć.
rozmawiał Adam Jastrzębowski
*Grzegorz Dembiński - fotograf i dziennikarz z Poznania. Od 2007 roku fotoreporter, fotoedytor i szef działu foto "Głosu Wielkopolskiego". W 2016 roku wydał album fotograficzny "Make Love Not War" poświęcony uczestnikom Przystanku Woodstock. W 2018r. książka została włączona do kolekcji photobooków Martina Parra w londyńskim Tate Modern.
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018