Kultura w Poznaniu

Książki

opublikowano:

JA TU TYLKO CZYTAM. Ości zostały rzucone

Literacka prowincja rozrosła się o kolejną prywatną ojczyznę. To usiane wioskami rybackimi, zależne od morza - jego łask i chimer - wybrzeże Bałtyku. Patryk Zalaszewski pozwala nam przemierzać plaże, których nie zdominowali jeszcze poznaniacy, dowiedzieć się czegoś o harówie na przystani i na kutrze, a jeśli jego głosu nie zagłuszy szum morza i wrzask mew - wsłuchać się w słone jak łzy historie. Ta proza zasłania nadmorskie apartamentowce od dewelopera, budki z goframi i stragany z badziewiem czymś o wiele ładniejszym.

Rysunkowy, utrzymany w pastelowych barwach baner przedstawiający siedzącego na ławce i czytającego książkę ptaka. Ptak ma ciało małego chłopca, ubrany jest w kardigan i krótkie spodenki. - grafika artykułu
rys. Marta Buczkowska

Luneta z rybiej głowy jest debiutanckim tomem opowiadań urodzonego 1996 roku Patryka Zalaszewskiego. Pisarz zdążył zyskać już pewną branżową rozpoznawalność jako zdobywca głównej nagrody w VI Międzynarodowym Konkursie Literackim im. Siegfrieda Lenza oraz laureat konkursu Czarnego, "Dwutygodnika" i PIW-u. Choć mieszka w Warszawie, pochodzi znad morza. To drugie ważniejsze jest od pierwszego.

Siedem opowiadań z Lunety... to opowieści przeróżne. O dziadku, którego nie było, bo choć wrócił do domu, został na wojnie; topielcach, niemej śmierci wśród fal i morskich olbrzymach czy zabitych psach, które nadal wyją. O Staśku Bawołku, który kochał fale i księżyc, i którego nadal kochała dawna sympatia (czyżby?). O ciotce Basi o smutnych, rybich oczach. O zakonnicy niemal zamurowanej żywcem. O silnorękich, za to słabo obecnych mężczyznach we władaniu wódeczki. O matce spowiedniczce, depozytariuszce przemilczanym historii. O Głupim Gieniu i ostracyzmie małych miejscowości. O ojcu, dla którego najświętsze słowa to dorsz, sandacz, flądra, makrela i szprot. W końcu - o morskim smoku. Pierwszoplanowym bohaterem jest w końcu animizowany Bałtyk (choć raczej nikt go w ten sposób nie nazywa). To po prostu morze, które "jest matką wszystkiego, co żyje". Ale to także "lustro, w którym wszystko odbija się mroczniejsze". To ono rządzi metaforą, a więc tym, co w języku opowiadań Zalaszewskiego artystyczne. Wracając jednak do bohaterów ludzkich - wspólnym mianownikiem dla większości historii jest potrzeba rzucenia rękawicy osobistemu nieszczęściu. Jak jednak wiadomo przynajmniej od czasów Puszkina i Lermontowa, pojedynki kończą się różnie.

Wśród utworów z tomiku znajdują się zarówno opowiadania realistyczne, często z brutalną, potężną puentą, jak i te, w których rzeczywistość podporządkowuje sobie poetyka realizmu magicznego. Utwory spaja narrator, nadmorski chłopiec, jednocześnie zanurzony w społeczności, podporządkowany rytmowi pracy na przystani i na morzu, jak i wyobcowany, zerkający z ukrycia, z dziurą sercu z powodu rozlicznych deficytów emocjonalnych. Nie powinniśmy jednak, mimo oczywistych tropów, zbyt nonszalancko stawiać znaku równości między Zalaszewskim a narratorem. Tomik skrywa bowiem opowieści cudze, sprzed lat, z wojny i komuny, wyciągnięte nie tylko z rodzinnych albumów, ale też ze zbiorowej świadomości nadmorskiej wsi. Historie, które do kogoś urodzonego w 1996 roku mogły trafić dopiero za którymś okrążeniem okolicy. Narrator ułatwia i przyznaje: "Powtarzam opowieści, których nie mam prawa znać, ale z jakiegoś powodu je pamiętam. Jakby pamięć jednej osoby rozlewała się i spływała do innych głów, i stawała się wspólna. Jakbyśmy całą naszą wsią mieli jedną pamięć, wiele głów, ale jedną pamięć".

Źródłem pierwiastka magicznego w świecie przedstawionym - ale też pierwiastka szaleństwa - jest żywioł akwatyczny. "Morze wydaje taki szum, że można zwariować. Chwilę posłuchać to tak, jak najbardziej, ale usiądź nad wodą na cały dzień, na kilka dni, na całe życie, to zwariujesz. Jakby ktoś prosto do głowy uchem piasek sypał i ten piasek między fałdy mózgu i tam to wszystko trze, zaciera się jak niesmarowany silnik" - mówi narrator. Morze to również mroczna otchłań, zachęcająca, by "w tę pustkę pójść i zniknąć". Absolut o romantycznej i młodopolskiej zarazem proweniencji, zaimpregnowany na zmiany. Niezmiennie od 120 milionów lat pływają w nim dorsze. Ale chwila - czy na pewno organizm niezmienny? Otóż nie. Tak jak zmienia się krajobraz wybrzeża, na którym wyrastają identyczne apartamentowce, tak zmienia się sam Bałtyk. Narrator zauważa, że przestał zamarzać. Czy wraz z lodem, który był w stanie spętać fale, nie odeszła magia?

Luneta... to debiut bardzo dobry. Trudną sztuką, zwłaszcza w przypadku debiutantów, jest zadbać o wysokoartystyczny charakter prozy, a jednocześnie nie robić z czytelnika idioty w kwestii fabuły. Zalaszewski ją opanował. Luneta... to książką, która do mnie - czytelnika przybyłego z Koszalina - poprzez pokrewieństwo skojarzeń i zażyłość z morzem trafia w sposób szczególny. Być może realizm magiczny wymusza mimowolne ziewnięcia, ale, pragnąc zachować konsekwencję, trzeba by przespać większość debiutantów. Tom Zalaszewskiego zawiera w sobie rybie flaki, krew, sól i bardzo dużo żalu, lecz także pewną budującą obietnicę. Parę lat temu obiecywał tak Barys, rozliczając się ze swoimi Pabianicami, i słowa dotrzymał. Ości zostały rzucone.

Jacek Adamiec

  • Patryk Zalaszewski, Luneta z rybiej głowy
  • Wydawnictwo Czarne

 © Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025