Spowodowane przez Thanosa zniknięcie połowy żywych istnień z Wszechświata, trwające pięć lat, miało dla Doktora Strange'a przykre konsekwencje - po powrocie do życia mag dowiedział się, że Christine Palmer, kobieta, którą kocha, związała się z kimś innym i właśnie wychodzi za mąż. Podczas ceremonii ślubnej to jednak nie para młoda przyciąga największą uwagę, a siejące spustoszenie na ulicach Nowego Jorku jednookie monstrum, niemal żywcem wyjęte z książek Howarda Phillipsa Lovecrafta. Potwór obrał sobie konkretny cel - Americę Chavez, dziewczynę, która posiada moc podróżowania między alternatywnymi światami. America jest przekonana, że niebezpieczeństwo nie zostało zażegnane i wkrótce pojawią się kolejne istoty, które będą chciały ją dopaść. Strange prosi więc o pomoc w ochronie dziewczyny Wandę Maximoff zwaną również Scarlet Witch.
Rzeczona Wanda dostaje w filmie całkiem pokaźną rolę jak na film poświęcony innemu Avengerowi, a jej działania niosą za sobą wiele konsekwencji, i to nie tylko dla bohaterów. O dziwo niewiele ekranowego czasu dostaje America Chavez - osoba wyjątkowa w skali całego multiwersum, będąca motorem napędowym wydarzeń, a jednak zepchnięta na drugi plan. Z pewnością nie zawodzi Doktor Strange - tym razem twórcy skupili się na eksploracji charakteru superbohatera o niekwestionowalnie największym ego od czasu śmierci Tony'ego Starka. Dowiadujemy się więc tego, jak daleko Strange jest w stanie posunąć się, by osiągnąć wyznaczony cel, ile reguł, również tych związanych ze światem mistycznym, złamać, mimo że jako Najwyższy Mag był zobowiązany do ich ochrony, a także jakie są jego moralne granice. Fabuła okazuje się więc niezwykle prosta, by nie powiedzieć banalna, jak na tytuł zapowiadający istne szaleństwo.
Średnio wypada też naiwne, żeby nie powiedzieć głupie przesłanie, że w każdym z nas drzemie siła, wystarczy tylko odkryć w sobie głęboko skryte pokłady wyjątkowości. Przyznam jednak, że niespecjalnie mi te fabularne i ideowe braki przeszkadzały, bo realizacyjnie Doktor Strange w multiwersum obłędu to ścisła czołówka całego MCU. Reżyser Sam Raimi, twórca trylogii o Spider-Manie z Tobey'em Maguire'em, zaserwował bowiem mieszankę horroru i komedii w nowoczesnym stylu, ale z poszanowaniem klasyki, którą sam zresztą w latach osiemdziesiątych tworzył - dziwne pozycje i skręty kamery to wszak zabiegi, które stosował, kręcąc jeszcze w latach osiemdziesiątych prawdziwie kultowe (słowo to jest dziś nagminnie nadużywane, ale tutaj pasuje jak ulał) Martwe zło.
Zatem mimo że akcja pędzi do przodu na złamanie karku (co przeszkadzało mi bardzo w Spider-Manie: Bez drogi do domu), to z uwagi na poziom i liczbę realizacyjnych pomysłów, Doktora Strange'a w multiwersum obłędu ogląda się doskonale, a jedna ze scen, walka na muzyczne arcydzieła, to już estetycznie czysta magia, do której czynienia zostało stworzone kino - w obrębie MCU porównywalna pewnie tylko z bitwą na Tęczowym Moście w Thorze: Ragnaroku czy rozprawą Yondu, Rocketa i małego Groota z łowcami przy dźwiękach Come a Little Bit Closer w Strażnikach galaktyki 2.
Mimo braków fabularnych Doktor Strange... okazuje się więc świetną rozrywką z niezwykle przemyślaną warstwą realizacyjną i estetyczną, dość brutalną jak na kategorię wiekową PG-13 (jestem pełen podziwu, ile horrorowych smaczków udało się Raimiemu przepchnąć w tej kategorii) i w moim prywatnym rankingu bez żadnych wątpliwości najlepszą od czasu zakończenia trzeciej fazy uniwersum i pokonania przez Avengersów Thanosa.
I na tym mógłbym zakończyć, ale czuję potrzebę podzielenia się jeszcze dwiema refleksjami. Po pierwsze, MCU i w ogóle kino superbohaterskie jest najlepsze wtedy, gdy producenci dają reżyserowi wolną rękę - bez wątpienia Raimi podszedł do tego filmu kreatywnie i pozostawił na nim bardzo charakterystyczne reżyserkie piętno, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Po drugie, to w zasadzie pierwszy raz, kiedy nie wszystko będzie zrozumiałe dla widzów, którzy nie obejrzeli serialu, w tym wypadku WandaVision. Oczywiście włodarze Disneya mają swój pomysł na uniwersum i należy uszanować, że zdecydowali się ściśle uzależnić fabułę filmów od historii ukazanych w ich serialach, ale pojawia się pewien dość istotny problem - mianowicie w Polsce nie da się obecnie obejrzeć zarówno WandyVisiona, jak i pozostałych seriali Marvela, korzystając z legalnych źródeł. I tak jak całym sercem wspieram akcję, w której przed każdym kinowym seansem jeden z filmowych twórców dziękuje za korzystanie z legalnych źródeł, tak w tym wypadku trudno pogodzić się z polityką Disneya. Bo w zasadzie przed jaką alternatywą zostaje pozostawiony widz, żeby nie powiedzieć fan Marvel Cinematic Universe: kulturowe wykluczenie albo... piractwo?
Adam Horowski
- Doktor Strange w multiwersum obłędu
- reż. Sam Raimi
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022