"Horror drogi" - taki mikrogratunek wyodrębniłabym dla podsumowania linii fabularnej łączącej większość wydanych dotychczas tekstów Hilla. Pełno u tego autora zakurzonych starych autostrad, po których pędzą zakurzone stare samochody. Pędzą, bo uciekają, albo pędzą, bo gonią za kimś lub za czymś, co ucieka. Horror drogi to także pierwsze, tytułowe opowiadanie, napisane wspólnie z Kingiem seniorem. Gaz do dechy śmierdzi spalinami i pyłem, jaki unosi się na amerykańskich, pustynnych drogach. Śmiga po nich gang motocyklowy, a cała podróż zamienia się nagle w krwawy pościg, gdy poszczególni członkowie ekipy zaczynają umierać pod kołami olbrzymiej ciężarówki. Puenta tej historii jest iście kingowska - nic nie stało się tutaj bez przyczyny, a czytelnik nawet nie poczuł, kiedy ze stanu podniesionego ciśnienia i szalonego przebierania nogami (Uciekną?! Nie uciekną?!) przeszedł w stan ponurej melancholii.
Lepiej się do tej melancholii przyzwyczaić, bo będzie nam często towarzyszyła przy lekturze Gazu do dechy. Hill bardzo dobrze porusza się po współczesnej grozie, definiując ją jako gatunek, który odsłania (pozwolę sobie na frazes) prawdziwą stronę świata, a ta strona jest tak przerażająca, że trzeba ją uzupełnić o kilka horrorowych ozdobników, by była znośniejsza, by wydawała się bardziej daleka. To jak lustro, w którym można się przejrzeć, ale najpierw trzeba się znieczulić potężną dawką rock and rolla albo adrenaliną, jaką daje przejażdżka na szybkiej karuzeli czy starym harley'u. Stephen King już dawno temu zaczął pisać rzeczy tak ponure i złowróżbne, że trudno je dokończyć bez robienia sobie przerw czytelniczych. Joe Hill z jednej strony idzie w ślady ojca, z drugiej miesza strach i ponurość z atrakcyjnymi, nośnymi tematami z popkultury, przez co łatwiej to wszystko przełknąć, a nawet się zachwycić. I tak w wyborze opowiadań z Gazu do dechy pojawia się stereotypowo upiorne wesołe miasteczko (Mroczna Karuzela), potwór z dna jeziora, ale martwy (Nad srebrzystą wodą jeziora Champain), nie taki znowu zabawny cyrk (Tweety z cyrku umarłych), nie takie znów baśniowe istoty z baśni (Faun), a także połać pełna wysokiej trawy, która szumi nie mniej złowieszczo niż pola kukurydzy w znanym, klasycznym opowiadaniu spod pióra Kinga-Ojca (nieprzypadkowo wspólnie napisane W wysokiej trawie). Wszystkie opowiadania trzymają równy, dobry poziom, a jedno z nich - Diabeł na schodach - urzekło mnie szczególnie swoją strukturą, przypominającą... schody. W całym tym zamieszaniu i pomieszaniu estetycznym jest metoda. Można w to lustro wreszcie zajrzeć.
Znakomite są w Gazie do dechy wszystkie notki odautorskie - długi i soczysty wstęp oraz wciągające zapiski końcowe mówią wiele nie tylko o inspiracjach do poszczególnych opowiadań, ale przede wszystkim o... trudnej relacji na linii Stephen-Joe, która, założę się, interesuje każdego czytelnika sięgającego po opowiadania latorośli z domu Kingów. Jak to było urodzić się jako syn najpoczytniejszego pisarza na świecie? Syn, który sam od dziecka miał bzika na punkcie upiorności, ale jednocześnie zaparł się, że nie wykorzysta popularności ojca do tworzenia własnej pisarskiej marki? Że musi koniecznie odnaleźć osobny, własny styl?
Tylko czy odnalazł? Nie do końca i w tym tkwi cały jego fenomen. Hill nie kryje się ze swoimi inspiracjami i składa głośne i wyraźne hołdy mistrzom amerykańskiej grozy - Bradbury'emu, Mathesonowi, czy też, wreszcie, swojemu tacie. Odtwarza i miesza motywy i świetnie się tym wszystkim bawi. A czytelnik przy takich fragmentach jak: "Usiadłem z ojcem przy naleśnikach i wpadliśmy na pomysł kolejnej wspólnej opowieści", mimochodem zielenieje z zazdrości.
Izabela Zagdan
- Joe Hill, Gaz do dechy
- tłum. Izabela Matuszewska, Danuta Górska, Krzysztof Sokołowski
- Wyd. Albatros
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020