Fotografowie dzikiej przyrody muszę mieć naprawdę twarde... plecy. Wstają w nocy, idą w wyznaczone, wcześniej wypatrzone i przygotowane miejsce, i muszą godzinami tkwić w bezruchu wyczekując aż wymarzeni goście zjawią się przed obiektywem. Czasem zjawiają się ci mniej wymarzeni, ale nadal mile widziani, a od czasu do czasu trafia się nawet prawdziwa leśna awantura, która wygląda pewnie jak zderzenie kibiców konkurencyjnych drużyn, tyle że walczący hultaje mają dzioby lub kopyta. Czasem przytrafiają się też epizody naprawdę niebezpieczne, kiedy w pobliżu rozlega się chrumkanie dzików lub potężny jeleń podchodzi zbyt blisko krzaków, za którymi kamufluje się coraz bardziej wystraszony dokumentalista.
Z drugiej strony, autorzy Łosi w kaczeńcach na pewno niczego nie żałują. I choć zdarzają im się momenty, kiedy przeklinają swoje upiorne nocne pobudki, to jednak las wszystko im później wynagradza - podczas gdy na tych wyspanych czekają już tylko przydeptane ślady. Stąd powiedzonko "kto późno wstaje, ten wraca bez łosia", które ułożyli, gdy przez wiele jesiennych dni bezskutecznie polowali na jakikolwiek łosiowy odgłos za którym mogliby podążyć, a leśne olbrzymy wciąż się przed nimi chowały. Bo Łosie w kaczeńcach to także zapis porażek oraz zwyczajnych, pechowych sytuacji, na jakie musi się przygotować każdy fotograf i obserwator dzikiej przyrody. Ale za to jak smakują wszystkie sukcesy! Majestatyczny wilk, który nagle pojawia się na polanie, pełen godności rybołów, którzy rozpędza wronie towarzystwo i dobiera się do ich zdobyczy. Aż można podskoczyć w miejscu czytając o tych magicznych momentach, kiedy puszcza jakby "uchyla kurtynę", wpuszcza swoich niepewnych gości tam, gdzie wcześniej wejść zabraniała.
Entuzjazm dokumentalistów jest zaraźliwy, podobnie ich uważność i nieustanny zachwyt poranną mgłą, wieczornym światłem, pradawną ciszą, jaka zaskakuje w głębi olbrzymiej puszczy. Niby wiadomo, że to nie rusałki i skrzaty buszują w leśnych ciemnościach, ale przecież to co naprawdę buszuje jest nie mniej fascynujące, nie mniej warte obserwacji i zrozumienia. To wszystko sprawia, że aż chce się chwycić za aparat i samemu jechać do najbliższego parku narodowego, ale... no właśnie. Autorzy uczulają, że przed wyruszeniem na wyprawę należy zebrać niekoniecznie drużynę, ale na pewno doświadczenie. Każdy pasjonat musi się wiele nauczyć zanim z teorii przejdzie do praktyki, w przeciwnym razie naraża na niebezpieczeństwo nie tylko leśny zwierzyniec, ale i siebie.
Łosie w kaczeńcach to zapis całorocznej aktywności fotografów w konkretnej krainie geograficznej - Biebrzy. Nie są to na szczęście wyrwane z kontekstu ciekawostki, ale kilkustronicowe opowieści (często z morałem!) i anegdoty, zilustrowane najczęściej fotografią kudłatego czy pierzastego bohatera zamieszania. Można te opowieści czytać "sezonowo", ale można też połknąć cały dziennik w całości, jak zrobiłam to ja, zaczynając od jesieni i tego, co o tej porze roku ryczy i kwęka na biebrzańskich bagnach. Poszło szybko i nim się obejrzałam zarywałam godziny przy opisach zimowych (ach, te krucze zatargi i dzielne bobry szukające kolacji!), a wiosna i lato skończyły się stanowczo za szybko. Ciepło, które jest zaklęte w tych zdjęciach i opisach, grzeje naprawdę skutecznie, gdy na zewnątrz coraz zimniej i ciemniej.
Izabela Zagdan
- Łukasz Łukasik i Magdalena Sarat, Łosie w kaczeńcach. O czym milczy Biebrza
- Wydawnictwo Poznańskie
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020