Zanim pomyślicie, że to kolejna pozycja o Zagładzie, o tym, co ma rozmiary wręcz niewyobrażalne, spieszę uspokoić - większość akcji rozgrywa się wcześniej. I w tym wcześniej tkwi właśnie wielka siła Stramera. Łoziński po mistrzowsku kreśli losy Nathana i Rywki oraz szóstki ich dzieci, po mistrzowsku pokazuje nam Tarnów - żydowskie i jednocześnie polskie miasto w Galicji, budzące się z zaborowego letargu obrzeży cesarstwa Austro-Węgierskiego.
Ta historia zaczyna się gdzieś na przełomie wieków XIX i XX. I dzieje się przede wszystkim zanim zdarzy się to, co nieuniknione, zanim nadejdzie Holocaust. Nikt tak pięknie nie pisał jeszcze o żydowskiej Polsce dwudziestolecia międzywojennego. Nie zaglądał z taką dbałością na żydowskie podwórka, do bogatych żydowskich domów i biednych klitek chałaciarzy. Ale to wciąż mało! U Łozińskiego najpiękniejsze jest to, że jego bohaterów nie sposób nie lubić. Ze wszystkimi ich wadami, przywarami, życiowymi błędami (kto z nas ich za młodu nie popełnił?).
Oto Nathan, który - by poślubić Rywkę - wraca do Polski ze Stanów Zjednoczonych (sic!). To tam zostaje jego brat Ben, tam zostają jego młodzieńcze marzenia, tam jest jego nadzieja, stamtąd wreszcie czerpie niestworzone pomysły na biznes w Tarnowie. Oto Rywka - może i prosta Żydówka, ale za to jaka dobra żona i matka. To ona umie zapanować nad stanami emocjonalnymi męża (jakie by nie były), to ona mówi do dzieci co wieczór "śpij zdrowo, wstań zdrowo" (co wraz z upływem czasu brzmi niczym zaklęcie), to ona co rano przed wypuszczeniem ich w świat całuje każde dziecko w to miejsce, gdzie kończy się czoło, a zaczyna nos. Ma dla wszystkich wokół mnóstwo troski. Wreszcie sześcioro dzieci Nathana i Rywki. Ze swoimi szkolnymi przygodami, Polakami w sąsiednich ławkach i parkach, pierwszymi miłościami...
Nie da się w tej historii żydowskiej rodziny z dwudziestolecia międzywojennego pominąć wątku komunistycznego, bo dwaj synowie Nathana i Rywki mocno udzielają się w KPP. Nie da się pominąć - dzięki córkom Stramerów - tematu emancypacji kobiet. Ech, ile się w tej powieści dzieje! Wszyscy wiemy jednak, co jest za rogiem, co nadejdzie jesienią 1939 r. I - dzięki mistrzowskim zabiegom Mikołaja Łozińskiego - w pozornym spokoju codzienności Stramerów, w pozornym spokoju ulic Tarnowa, słyszymy już pierwsze pomruki autorytaryzmów: sanacyjnego i hitlerowskiego. Getto ławkowe na studiach w Krakowie, niemożność studiowania tego, co się chce, bo jest się Żydem - długo można by wyliczać. Te pomruki rozbrzmiewają niczym Bolero Ravela: najpierw jest spokojnie, a wraz z upływem czasu coraz mocniej, dosadniej, dynamiczniej. I nie bez powodu poszłam teraz w stronę tego ludowego tańca z Hiszpanii.
Stramer to lektura obowiązkowa. Ale nie z tych, które każe się nam czytać w szkole, lecz z takich, które po prostu warto i trzeba. Mikołaj Łoziński pięknie pisze o świecie, którego już nie ma. Jednak czyta się to tak, jakby oni cały czas żyli obok nas, byli częścią naszej społeczności, kimś, z kim chciałoby się zakumplować i siedzieć przy jednym stole.
Treść tej powieści to jedno, ale jej forma także jest skarbem. Spójrzcie choćby na te kilka zdań, które zacytowałam na początku. Pomruk nieuchronnego wycisza w nich delikatny dowcip i melancholia. Stramer to jedna z tych książek, od których nie sposób się oderwać, a jednocześnie człowiek sam co chwilę się hamuje i napomina, by czytać wolniej, a dzięki temu być z bohaterami i w ich świecie dłużej. Tak, jakbyśmy wierzyli podczas lektury, że ostatecznego uda się jednak uniknąć.
Aleksandra Przybylska
- Mikołaj Łoziński, Stramer
- Wydawnictwo Literackie
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019