Nie musiałam nawet przypominać sobie wydanego dobrych kilka lat temu Stramera, by otwierając książkę Stramerowie znów zobaczyć przed oczami końcowe sceny wcześniejszej powieści Mikołaja Łozińskiego. Początek września 1939 roku, kilkuletnia Róża patrzy przez okno na samolotowy nalot. I - jak pewnie niejedno kilkuletnie dziecko - nie umie się nadziwić temu, co widzi - nazywa to tak, jak potrafi. Stramer był powieścią wręcz wybitną - oto zasymilowana żydowska rodzina w polskim Tarnowie, oto koniec zaborów i dwudziestolecie międzywojenne, wreszcie wolny kraj. I choć było na ul. Goldhammera biednie, to nie brakowało tu miłości (i rodzicielskiej, i siostrzanej, i braterskiej). Kilkoro dzieci Stramerów mogło się różnić światopoglądem i pomysłem na życie, ale nie dało się ich nie lubić. Byli tacy normalni, tacy zwykli w swoich marzeniach i pragnieniach. Pamiętam, jak nie chciałam kończyć lektury Stramera, jak spowalniałam czytanie, byle tylko nie zaczął się wrzesień 1939 roku - to dla mnie do dziś najlepsza recenzja mistrzostwa, z jakim konstruuje fabułę Mikołaj Łoziński.
Tym bardziej nie mogłam uwierzyć, gdy gruchnęła wieść, że oto pojawi się kontynuacja losów rodziny Stramerów. Ki diabeł? - zachodziłam w głowę. Wcale nie chciałam wiedzieć, kto z tej żydowskiej rodziny skończy w obozie czy nawet komorze gazowej, kto będzie się ukrywać i przeżyje, kto być może wyemigruje do zalążka czegoś, co kilka lat po wojnie stanie się państwem Izrael. Chciałam zostać w tym zawieszeniu, niedopowiedzeniu, z nadzieją, że wszyscy Stramerowie przeżyją. I obawiałam się też, że Łoziński zabiera się za zgraną już w literaturze mniej i bardziej fiction kartę wojenną i żydowską.
Jak niepotrzebne były to obawy, przekonałam się już na pierwszych stronach Stramerów, które przenoszą czytelników do wojennego Krakowa. To tu polska opiekunka zwana przez rodzinę Babunią ukrywa małą żydowską dziewczynkę o imieniu Róża, choć w sumie to już bardziej Marysia. A co dzieje się dalej, już w latach 40. XX wieku, tego oczywiście nie zdradzę. Natomiast Mikołaj Łoziński kreśli losy swoich bohaterów w sposób tak świeży, tak niesztampowy, tak daleki od jakże polskiego patosu, że jego książkę czyta się wręcz znakomicie. I łza się w oku zakręci, i śmiechem się parsknie podczas lektury.
Stramerowie - pod jakim nie ukrywaliby się nazwiskiem, na którym brzegu Wisły nie byliby podczas powstania warszawskiego - są ludźmi z krwi i kości. Mają swoje dylematy, obawy, poglądy, wciąż mają też swoje marzenia i pragnienia, wreszcie nie brak im chwilami i poczucia humoru, tak cholernie potrzebnego w wojennej zawierusze. Jeśli miałabym polecić młodym czytelnikom jedną tylko książkę o życiu cywilów podczas wojny, to byłaby właśnie ta - Stramerowie. Nie ma w niej wielkich uniesień, nie ma patriotyzmu przez wielkie "p", jest za to człowiek zmagający się na co dzień z wojenną rzeczywistością cywila, z tym, by w przyzwoity sposób związać koniec z końcem, a gdy się uda, pomóc jeszcze innym. I to łączy obie powieści Łozińskiego - jego bohaterów wciąż nie sposób nie lubić.
Nawet w końcowych scenach, gdy rodzeństwo spotyka się po wojnie, w 1948 roku. Czy to już inni ludzie? Jak bardzo wojna zmieniła ich i naznaczyła? A może bardziej jednak powojenna rzeczywistość? Kim będą za kilka, kilkanaście lat? W jakim miejscu się odnajdą, jak sobie poradzą, gdy zaczną się nagonki na Żydów w latach 50., pod rządami Władysława Gomułki, gdy w 1968 roku rozpęta się niesławna marcowa zawierucha? Tego wszystkiego jeszcze nie wiemy. I nie wiem, czy się dowiemy. Wiem za to, że jeśli Mikołaj Łoziński zdecyduje się opowiadać nam dalej o Stramerach, to będzie to wciąż literatura najwyższej próby. Jestem o to spokojna.
Aleksandra Przybylska
- Mikołaj Łoziński, Stramerowie
- Wydawnictwo Literackie
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023