Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

JA TU TYLKO CZYTAM. Love song

Powieściowy debiut Karoliny Krasny, Love song, to książka dziwna - eksperymentalna, rozsypująca się ze strony na stronę. Ani dobra, ani zła. Nie jest też przeciętna, jeśli już, to przekombinowana. Jednak w języku autorki drzemie jakaś pociągająca siła i swawola. Słowa lepią się nie z tymi, z którymi wypada, tworząc bezczelne połączenia, które robią dobrze wyobraźni czytelnika.

Grafika artystyczna przedstawia człowieka z głową ptaka, siedzącego na ławce i czytającego książkę - grafika artykułu
Ja tu tylko czytam, rys. Marta Buczkowska

Karolina Krasny urodziła się w 1999 roku, współpracuje  z redakcją Stonera Polskiego, cyfrowego magazynu artystyczno-kulturalnego, którego współredaktorem jest Mateusz Górniak. A to ma znaczenie, jeśli interesują nas literackie inspiracje, wpływy, koneksje. Autorka nie tylko pisze, ale też ilustruje poezje i tworzy "modele 3D przestrzeni sennych" co z kolei ma olbrzymi wpływ na poetykę jej twórczości. Bohaterami jej powieści są dwie postaci - męska, XY, oraz żeńska, Zet, znacznie od męskiej starsza. Płciowość jest tu jednak umowna i płynna, podobnie jak czas i status ontologiczny postaci. Zarówno XY, jak i Zet mogą być kształtem czy czasem, zwierzęciem lub zapachem. Wszytkim lub niczym. Mogą być lub nie być, jeden pies. Pies zresztą, Silver, również odgrywa w tej prozie istotną rolę.

Kochankowie in spe poznają się w autobusie, który skończył swoją trasę na Przystanku Niebo, bo jego wyczerpany kierowca wypadł z pojazdu. Jest wieczór, "światła i papierosy dogasały w kałużach" (przecież to brzmi jak u Chandlera!). Spędzają noc w autobusie, pijąc piwo z metanolem. Popuszczając mocz. Szybko stwierdzają, że są dla siebie stworzeni, bo dzielą ten sam smutek, który "na pewno nie jest okrągły", bo "okrągła rzecz nigdy nie zrobiłaby nikomu krzywdy". Następnego dnia spotykają się u niej. Ona wkłada mu pod język odłamek szkła.

W nim wybucha "bezsilność i słodka krew". Eksplozja zabija kwiaty, kafelki pękają, zdycha kot itd. Chwilę później ona zaczyna wspominać. No i opowiada o matce, która umarła wkrótce po narodzinach córki, na szczęście "zdążyła jeszcze poudawać psa, żeby dom był dłużej bezpieczny". A także o samej sobie, urodzonej na ganku, której ciało skupiało się na tworzeniu kolan i skakaniu po pożywienie. Miała przeprost, z którego dzieci się śmiały, a dorośli wykorzystywali, grając na nim w szachy. Tak zatem Love song zaczyna wyglądać po kilkunastu stronach i tak wygląda już do końca.

Skupianie się na fabule tej króciutkiej powieści (no powiedzmy, że powieści) nie ma większego sensu, co potwierdza narratorka. "Ta książka nie będzie kompletna. W jej szczelinach urośnie las. I to piękniejszy od słów" - przekonuje. Perypetie XY oraz Zet to ciąg surrealistycznych wizji z grypowego snu lub kilkusekundowych filmików tworzonych przez AI w trialowej wersji programu Vidu. Jeśli o czymś mówią, to o przywiązaniu, oswojeniu i utracie. O wojnie, która kaleczy niebo i las. Krasny podejmuje więc w książce uniwersalne tematy, ale obchodzi się z nimi trochę tak, jak gdyby jeszcze zbyt wiele o nich nie napisano, a literatura ciągle jeszcze poszukiwała języka wzruszeń i bliskości. Za to ma u mnie plusa.

Love song jest prozą głęboko intymną, cielesną, fizjologiczną. Doprawioną niewybrednym humorem. Autorka lubi zestawiać ze sobą piękno i brzydotę, przystawalne z nieprzystawalnym, zwyczajne z dziwactwem. Pisze, że plama drzew "nabrzmiała kwiatem i śmieciem", że "bohaterowie mylą zapach gołej pupy z bzem", z ust buchają "mięta i mięso", a gdzieś tam siedzi "chłopiec zawinięty w krawat i pampersa". Ale - z tej niewyszukanej językowej popisówy czasem wyrasta coś świetnego. Na przykład wtedy, gdy na modłę Williama Burroughsa Krasny wytapia całe łańcuchy niesamowitości:  "stopy wsunęły się w uszy jak puzzle, włosy weszły do buzi, buzie weszły pod pachy. Pot zebrał się w jedno i wpłynął pod język". Albo gdy XY odkrywa, że "nadeptywanie na cudze ślady w śniegu" okazuje się równie obrzydliwe co "zetknięcie pleców z plamą potu na deskach sauny"; czy też mówi o miejscach, w których zamiast "kolor moczu" mówi się "kolor słońca".

Znajdą się w końcu tak dobre fragmenty jak ten: "Wychowało mnie pięć ścian i jedna skośna. Gdy zbyt szybko się budziłem, uderzałem w nią czołem [...] Nocą było gorzej. Nocą w skosie rosła czerń, której się bałem. Co widziałeś? Pytała mnie matka, gdy schodziłem na śniadanie. Paszcze i koniec świata, mówiłem, przeżuwając mokre płatki".

Love song to książka dla tych, którzy kochają niezrozumiałe fragmenty sprawiające wrażenie głęboko poetyckich. Ale też dla tych, którzy w czymś, co z pozoru wydaje się dadaistycznym bełkotem, lubią odnajdywać znaczenie. To dobrze. Taka literatura też jest potrzebna, nie każda musi opowiadać historie. Są literatury od emocji i cut-upowych impresji, bardziej niż na rozum oddziałujące na wyobraźnię. I tutaj właśnie dopatrywałbym się wartości Love song.

Jacek Adamiec

  • Karolina Krasny, Love song
  • Ha!Art

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024

Jacek Adamiec