"Jó úszás", gdy próbować przetłumaczyć to na polski, będzie oznaczać dobre pływanie, wspaniałe, fantastyczne pływanie. To ważne dla całej opowieści, którą dzieli się z czytelnikami niemiecka pisarka węgierskiego pochodzenia. Ważne, bo "jó úszás" jest dla książki Śmierć przychodzi nawet latem niczym swego rodzaju oplot, oś albo powracający refren. Zdaje się być jednym z tych niesamowitych stanów flow, które pozwalają nam się zanurzyć niemal bez pamięci w wykonywanej akurat czynności, a o których napisał kilkadziesiąt lat temu amerykański badacz (także węgierskiego pochodzenia) Mihaly Csikszenthmihalyi.
Niech więc będzie piękne, słoneczne, węgierskie lato. Oczywiście nad Balatonem, bo gdzieżby indziej. Niech więc pisarka będzie jeszcze młodsza niż dziś, niech pływa najlepiej jak potrafi, ku pełnemu zadowoleniu, bo cóż innego można robić nad Balatonem. To ojciec nauczył Zsuzsę Bánk, czym jest dobre, fantastyczne pływanie. To on nauczył ją też mnóstwa innych rzeczy. To on... wyliczać można by bez końca. Pisarka w Śmierć przychodzi nawet latem rysuje przed nami ostatnie chwile chorego na nowotwór ojca, jego ostatnie lato nad Balatonem, zaprasza nas do krainy swojego dzieciństwa, letnich wakacji w kraju przodków, tak innego od Niemiec, do których po rewolucji 1956 roku wyemigrowali z Węgier jej rodzice. Proza Bánk to zapis tego ostatniego lata z ojcem, jego odchodzenia i tego, jak potem, przez rok, autorka zmaga się z żałobą w dziwnym rozciągnięciu między Frankfurtem, Budapesztem i Balatonem.
Znajdziemy tu więc opisy dobrego pływania - czy to nad Balatonem, czy w słynnych budapeszteńskich łaźniach. Znajdziemy opisy dań z kuchni węgierskiej (i nie, nie będzie to gulasz). Znajdziemy wspomnienia z 1956 roku, znajdziemy i portrety tych, którzy na Węgrzech zostali; wreszcie rodzinny letni dom, który kuzynka pisarki ma zamiar sprzedać. Śmierć przychodzi nawet latem nieraz jawi się jako połączenie dwóch światów - tego odchodzącego, z tym właśnie będącym, aktualnym tu i teraz, który tak bardzo potrafi nas dotknąć, że niemal obsesyjnie sprawdzamy, czy na żałobnej szarfie wszystkie litery mają prawidłowe znaki diakrytyczne. Albo dziwimy się, że nasza młoda gospodyni, choć Węgierka, nie ma za bardzo pojęcia, co działo się w jej kraju w 1956 roku.
Zsuzsa Bánk pisze o odchodzeniu ojca, o tym, jak radziła sobie z tą sytuacją, w sposób prosty, a przez to przejmujący. Jednocześnie udaje jej się coś, co można by nazwać formalnym "jó úszás", bo świetnie pływa, lecz nigdy nie zanurza się bez pamięci w tym, jak najbliższy jej człowiek odchodził. W tym dobrym, fantastycznym pływaniu jest i cały wielki Balaton obserwacji i emocji, jest to, co do żywego dotyka nas w żałobie i niejedna chwila, gdy czujemy się w niej jakoś utuleni. Pisarka nie ucieka i od znajomych ojca, i od swoich przyjaciółek, które także są w momencie, gdy tracą rodziców. Jakby w najprostszy możliwy sposób Bánk chciała pokazać, że tak, oto jest doświadczenie wspólne osobom w średnim wieku, i to bez względu na to, w którym miejscu Europy czy świata aktualnie się znajdujemy.
Jednocześnie jednak ta autobiograficzna proza jest dojmująco osobista. Może dlatego niejeden czytelnik, który też stracił już rodziców, odnajdzie siebie na kartach tej książki.
Aleksandra Przybylska
- Zsuzsa Bánk, Śmierć przychodzi nawet latem
- tłum. Elżbieta Kalinowska
- Wydawnictwo Czarne
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023