I to wcale nie jest spojler! To wcale nie znaczy, ze lektura ani razu Was nie zaskoczy! Ale zacznijmy od początku, czyli od bohatera i tytułowego miasteczka.
Nathaniel to brytyjski autor horrorów, którego debiut, Szepty, zrobił za oceanem furorę, ale wzbudził także sporo niezdrowej sensacji (gdzieś w tle pojawia się nawet wątek czytelnika, który przez Szepty popełnił samobójstwo). Poznajemy Nathaniela, gdy z wyłączonym telefonem i potrzebą tymczasowego zniknięcia ze świata zmierza do Nonstead, jednego z tych amerykańskich, północnych, otoczonych gęstymi lasami miasteczek. Już kiedyś tu był i przeżył najlepsze chwile w swoim życiu. Teraz zapowiada się, że będzie wręcz na odwrót...
Nonstead, na mapie popkulturowej, można by z powodzeniem ulokować w sąsiedztwie Twin Peaks. Miasteczko wygląda, jakby mgła i deszcz wzięły wszystko w posiadanie i ani myślały ustąpić. Każdy mieszkaniec jest na swój sposób dziwny i każdy przesąd zdaje się tutaj urzeczywistniać. A przecież nasz bohater, jeszcze niczego nieświadomy, kupił właśnie chatkę na uboczu, na skraju lasu, gdzie będzie mu towarzyszył tylko wyjątkowo uparty kocur.
Wszystko to brzmi jak wielokrotnie powielony scenariusz na opowieść grozy - Nathanielowi brakuje jeszcze do kompletu tylko amnezji. Fakt, na poziomie konceptu Mortka niczym nie zaskakuje, jakby celowo chciał być do bólu oldschoolowy. I rzeczywiście, jest w tym pewna metoda.
Każdy z nas ma pewnie co najmniej jeden koszmar z dzieciństwa, scenę z filmu lub wątek z jakiejś opowieści/legendy miejskiej, który na tyle nas przeraził, że długo śnił się po nocach. W moim przypadku były to wilkołaki z ekranizacji Akademii Pana Kleksa. Czytając Miasteczko Nonstead, czułam się, jakbym znów oglądała ich nocny przemarsz. I nie chodzi wcale o to, że Miasteczko ma coś wspólnego z wilkołakami, a raczej o wywoływanie pewnego dawno zapomnianego lodowatego dreszczyku na plecach. Nie strachu, ale dreszczyku właśnie. Bo ta powieść nie próbuje nam poprzestawiać wszystkich klepek, daleko jej też do brutalności i klimatów gore.Ale właśnie ten "dreszczyk", to zachłyśnięcie się klimatem wietrznego Nonstead, w którym za każdym drzewem coś szeleści, zapewnia rozrywkę najwyższej próby. Zwłaszcza, że Mortka potrafi pisać, kreuje nieskomplikowanych, ale budzących sympatię bohaterów, których losy wcale nie są nam obojętne. I aż ich szkoda, że wybrali do życia akurat takie Nonstead, a nie jakąś nudną dziurę w Kalifornii...
O horrorze nigdy nie mówiło się pochlebnie. Sami fani gatunku mają dużo dystansu do tego, że są literackimi pariasami (popularne są nawet żarty typu: "jednym z objawów COVID-19 jest brak smaku. Fani horroru wpadają w popłoch"), a ich ulubiona literatura jest nie tyle niepochlebnie oceniana, co zazwyczaj zupełnie ignorowana na rynku książek. Chyba, że do autorstwa przyznaje się Stephen King. Wielka szkoda, bo horror, jak niewiele innych gatunków, ujawnia nam to, czego się boimy, ale o tym nie wiemy, lub czego baliśmy się kiedyś i zostawiło to w nas ślad. Podobnie robi Mortka, ale dość łagodnie i z dużym dystansem. Dlatego właśnie lekturę Miasteczka Nonstead najłatwiej mogę porównać do leżenia pod najcieplejszym kocem przy trzaskającym kominku, gdy za oknem hula jesienna ulewa.
Izabela Zagdan
- Marcin Mortka, Miasteczko Nonstead
- wyd. Videograf
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020