Jakub Jarno to enigma. Nie otrzymujemy jego zdjęcia na tylnej okładce, ze skrzydełka wyczytamy tylko tyle, że mieszka na wsi i unika mediów. Jedyny blurb zamieszcza filozof Tomasz Stawiszyński. Dość ogólnikowo pisze w nim o mocy opowieści i znaczeniu przypadku, no i że książkę poleca. Tajemniczego debiutanta wydaje prestiżowe Wydawnictwo Literackie. Można się nabrać, ja się nabrałem. Można się przejechać, ja się przejechałem.
Wielce obiecujące recenzje blogerów - jak np. PigOut - i bookstagramerek sugerowały, że mamy do czynienia z debiutem nieprzeciętnym. Napisanym z zaskakującą wrażliwością językową i sprawnością narracyjną. Prozą piękna i brutalną zarazem. Miażdżącą, zachwycającą, a przede wszystkim mądrą. Na portalu lubimyczytac.pl książka utrzymuje wysoką średnią ocen (8,3 - stan na 19 grudnia). Mimo to w najnowszych recenzjach czytelników pojawiają się liczne głosy nawet nie tyle oburzenia, ile zniesmaczenia. Światłoczułość nazywana jest grafomanią, humbukiem, żartem. "Wydawnictwo Literackie nie ma wstydu", pisze NoName. Oczywiście są też opinie pozytywne, jednak nagromadzenie frustracji czytelniczej jest naprawdę alarmujące.
O czym jest Światłoczułość? O burzliwych losach dwojga młodych - Witka i Żerki. Spotykają się na pastwisku, gdzie chłopak dogląda kóz, ona zaś wypasa krowy. Gdy wybucha II wojna światowa i żołnierze palą rodzinną wieś chłopaka, uciekają przed oprawcami. Jakiś czas później dziewczynę odnajduje rodzina, osierocony chłopiec trafia do Feliksa i Zofii Szczombrowskich, ludzi wspaniałych, którzy zapewniają mu dom i rodzinne ciepło. Młodzi piszą do siebie listy, ich relacja nabiera głębi. Wojna jednak przetacza się przez Wołyń ponownie. Chłopiec raz jeszcze (choć nie po raz ostatni) salwuje się ucieczką. Przemierzając lasy, staje się świadkiem największych okropieństw wojny - choćby gwałtu na dziewczynce, którego dopuszcza się osiemnastu bandytów w mundurach. Wykończony WItek trafia w końcu do Złego Polak, który traktuje go jak żydowskiego parobka i trzyma w piwnicy wraz z Amelią. On jest bity, ona gwałcona. Tymczasem Żerka trafia na roboty do Rzeszy, do Dobrego Niemca, żyje na tyle dobrze, na ile to możliwe. Pisze listy, których nie trafiają do adresata. Musi odnaleźć Witka. "Są bowiem takie losy, które raz splecione, na zawsze pozostają nierozłączne".
Pod względem fabularnym Światłoczułość to synteza, zlepek wątków zaczerpniętych z doskonale znanych filmów (choćby Smarzowskiego czy Holland) powieści i opowiadań wojennych. Klisza pogania kliszę. Są szmalcownicy i źli partyzanci, polski antysemityzm niewiele jest lepszy od niemieckiego. Jarno nie pozostawia miejsca na domysły - w bardzo naturalistyczny sposób opisuje pogorzeliska i miejsca zbrodni, przemoc seksualną czy bicie dzieci. To wzorcowy przykład eksploatacji, pornografii emocjonalnej. Wszystkiemu towarzyszy patos. A ten wynika z faktu, że pisarz bardzo ambitnie zabawia się narracją. Ten melodramat wojenny poznajemy z trzech źródeł - narracji nieznośnie sentencjonalnego, dojrzałego pisarza, z listów Żerki oraz wyimaginowanej, retrospektywnej powieści Witolda Szczombrowskiego pt. Migotanie. Kompozycja szkatułkowa, literatura wspomnieniowa, epistolarna - odhaczone. Jeśli chodzi o najczęściej przytaczane skojarzenia literackie, krytycy przywołują przede wszystkim Myśliwskiego, ale też Stasiuka czy Małeckiego (Jakuba). Od siebie dodałbym modne ostatnio tytuły rozprawiające się ze szlacheckimi fantazmatamii i naświetlające ludową historią Polski. Mimochodem pojawia się Gombrowicza sen o parobku.
Wróćmy jednak do zróżnicowanych trybów narracji. Koncept niezły, ale zmarnowany. Była szansa na trzy spojrzenia na jedną historię, na jakąś ambiwalentność, jest linearność nieco tylko przełamana i urozmaicona odmiennymi fontami. Najbardziej irytującym narratorem jest pisarz rozwodzący się na temat własnej twórczości i mocy opowieści. Facet rzuca na prawo i lewo "coehlizmami", od których puchną oczy. Dowiadujemy się m.in., że "dobra książka to nie ta, którą pamiętasz, ale ta, którą wspominasz", że "Pewnych rzeczy człowiek nie powinien pamiętać, żeby mógł dalej żyć. Tylko tych najczęściej też zapomnieć nie może", albo że "słowa są muzyką ludzkiej duszy, nie mogą grać tak samo, kiedy ta należy do innego człowieka". Powiedzmy uczciwie - zdarzają się przebłyski, frapujące metafory, niecodzienne zestawienia. To co najciekawsze tonie jednak w jakiejś posttumblerowej cytatozie. W Światłoczułości przeintelektualizowanie zderza się banałem, okrucieństwem i ckliwością rodem ze słynnej pasty o tym, jak to chłopak jechał z dziewczyną na motorze 200 na godzinę i oddał jej kask, bo mieli jeden. W obu przypadkach na końcu jest kraksa.
Drażni mnie to, że choć narrator buzuje od "złotych myśli", jednocześnie ma zaskakująco mało do powiedzenia o świecie przedstawionym. Zamiast żywych opisów otrzymuje dość oszczędne zarysy. Brakuje konkretności. Wiarygodności światu dodają pewne rekwizyty - pugilares, ukryty w nim ryngraf z Maryją czy Fingerabdruck. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że pełnią one jakąś magiczną, humorystyczną rolę. Zbyt długo wierzyłem, że autor bawi się w teatr, żongluje konwencjami. Nawet wtedy, gdy na widok zaginionego Witka Zofia, niczym nieodżałowana Ciocia Stasia z Klanu, mówi "Bożesz ty mój" i mdleje. To było akurat niezłe. Ogółem jednak Światłoczułość to teatr przewidywalnych reakcji i gestów, niedopracowanych stylizacji.
Gdyby Mróz (bo że to Mróz pewna jest Sobolewska z Polityki i Sarnowska z Onetu, prawie pewien jest Szot z Wyborczej), który ma już na koncie mistyfikację taką jak Ove Løgmansbø, wydał Światłoczułość bez tej całej szopki, wiele zostałoby mu oszczędzone. To przecież nic złego, że pisarz pop postanowił spróbować czegoś nowego. Kontrowersje pojawiają się wtedy, gdy mamy prawo przypuszczać, że gdyby tę samą książkę napisał ktoś inny, w raczej nie ukazałaby się w większym wydawnictwie o dużej renomie. Krzysztof Cieślik z ArtRage'u zwraca ponadto uwagę na aspekt etyczny spawy. Jego zdaniem książka ta robi krzywdę "prawdziwym debiutantom, którzy nie mogą liczyć na taką promocję, nawet jeśli napisali prawdziwe powieści". Wspomniany już Wojciech Szot na łamach Wyborczej podkreślał też, że podobne działania promocyjne "obniżają zaufanie czytelników do informacji w sieci". Podobnych głosów znajdziemy więcej.
Na koniec rozważmy jeszcze jedną możliwość - a co, jeśli Jakub Jarno to nie Remigiusz Mróz, lecz Jakub Małecki, który zerwał się łańcucha SQN (bo i takie pojawiały się plotki)? Choć więcej złego niż dobrego mogę powiedzieć o ostatnich książkach kolskiego gawędziarza, Światłoczułość to jak odrzuty z jego twóczości. A przecież mogłoby się zdawać, że skoro ten już coś napisał, na pewno to opublikuje. Małeckiego zatem bym wykluczył.
Bardziej niż do zapoznania się z przeciętna Światłoczułością zachęcam do lektury demaskatorskiego felietonu Ameli Sarnowskiej z Onetu "Remigiuszu Mrozie, czy właśnie po raz kolejny zostałeś debiutantem?", komentarzy w social mediach i na lubimyczytac.pl Światłoczułość nie jest książką najgorszą. To książka bardzo przeciętna, która udaje prozę nieco wyższych lotów. Atrapa. Jak mówił Neron u Łukasza Orbitowskiego - "źle to wyszło". Po co zadowalać się substytutem, skoro mamy oryginały?
Jacek Adamiec
- Jakub Jarno, Światłoczułość
- Wydawnictwo Literackie
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024