Wielki film o nosferatu powstaje mniej więcej co 50 lat. Pierwszym był "Nosferatu - symfonia grozy", dzieło Friedricha Wilhelma Murnaua z 1922 roku z niesamowitą rolą Maxa Schrecka, aktora, który wcielił się w tytułowe monstrum tak wiarygodnie, że widzowie oskarżali go o bycie wampirem. Kilka dekad później, w 1979 roku, pojawił się "Nosferatu wampir" Wernera Herzoga, znów z wyjątkową rolą, tym razem Klausa Kinskiego, potwora w życiu prywatnym i na ekranie.
Eggers długo zgłębiał folklor środkowo-wschodniej Europy, zresztą jego wersja "Nosferatu" miała powstać kilka lat wcześniej, ale amerykański reżyser wciąż nie czuł się gotowy do zmierzenia się z legendarnymi poprzednikami. Ponoć wnikliwie studiował między innymi klasyki polskiego horroru - "Lokisa" Majewskiego, "Diabła" i "Opętanie" Żuławskiego, "Wilczycę" Piestraka czy "Widziadło" Nowickiego. Do tytułowej roli zatrudnił Szweda Billa Skarsgårda, który budził trwogę już jako morderczy klaun Pennywise w "To", i razem stworzyli przerażającego upiora z sarmackim wąsem i dudniącym głosem, którego się nie zapomina.
Reżyser, rzecz jasna, wnikliwie czytał także pierwotną historię, czyli "Drakulę" Brama Stokera, co daje się wyczuć w jego opowieści. Podobnie bowiem jak u Stokera, najmroczniejszą i najbardziej klimatyczną częścią jest pierwsza połowa, zwłaszcza sceny dziejące się w Transylwanii i starym zamczysku hrabiego Orloka. Potem gęsta atmosfera odrobinę, choć nie całkiem, się rozmywa, wprowadzane są kolejne postacie, które dużo mówią. Czasem niepotrzebnie na siebie wrzeszczą, chociaż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bardziej wybrzmiałby w takim filmie szept zahaczający o ciszę. Nie można jednak powiedzieć, że film przyspiesza - ma on stały, równy rytm od początku do samego końca, co wywołuje piorunujące wrażenie.
W filmie występują osobistości, którym nieobca jest opowieść o hrabim Drakuli/Orloku. Jak zawsze znakomity Willem Dafoe, tutaj jako profesor von Franz (van Helsing), w 2000 roku wcielił się w aktora Maxa Schrecka w "Cieniu wampira". Nicholas Hoult całkiem niedawno zagrał tytułową rolę w "Renfieldzie", sługę hrabiego Drakuli, i mimo że był to film rozrywkowy, to aktor miał postać bardziej złożoną niż w "Nosferatu". Tutaj, mimo że na pierwszym planie, robi za tego, który nic z dziejących się wydarzeń nie rozumie, charakterologicznie jest tylko tłem dla Nosferatu i Ellen. W tę ostatnią wciela się Lily Rose-Depp, a kamera z każdej jej łzy, emocji i grymasu tworzy minidzieło sztuki - jak to robił w 1928 Carl Theodor Dreyer w "Męczeństwie Joanny d'Arc" z wspaniałą Marią Falconetti.
Skąpany w szarościach "Nosferatu" jest bowiem filmem o relacji młodej kobiety i wampira. Relacji, z której wyssana została miłość, zredukowanej do czystego pożądania. "I am pure Appetite" - mówi w pewnym momencie hrabia, w innym z kolei profesor von Franz zwraca uwagę, że demony ciągną do ludzi z przewagą niższych popędów, jak u Ellen. Tym samym Eggers zanegował wersję Drakuli/Orloka ukazaną przez Francisa Forda Coppolę w "Drakuli" z 1992 roku, w której wampir "przebył eony czasu", by odnaleźć swoją wielką miłość, i przywrócił odbiorcom hrabiego potwora, przerażającą, nieludzką istotę, która niesie śmierć i zniszczenie.
Eggers stworzył klimatyczny wampiryczny horror z autorską interpretacją postaci nosferatu, która nie odstaje od wybitnych poprzedników, i zdecydowanie zapada w pamięć. Trudno mówić tu o niedociągnięciach, bo koniec końców jego "Nosferatu" jest przemyślaną w każdym detalu całością. To ten rodzaj filmowej opowieści, która jest zaledwie bardzo dobra, a jedyne, co złego można o niej powiedzieć, to że nie jest arcydziełem.
Adam Horowski
- "Nosferatu"
- reż. Robert Eggert
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025