Chociaż bohaterki to za dużo powiedziane, bo dystrybutor tajemniczej Substancji podkreśla, że obie są jednością. Ta pierwsza - matryca - to Elizabeth Sparkley (Demi Moore), niegdyś uwielbiana gwiazda kina i zdobywczyni Oscara, której blask od lat powoli przygasa. Teraz, jako pięćdziesięciolatka, nagrywa poranne programy o aerobiku, ale coraz mocniej czuje, że nie jest w stanie konkurować z młodszymi, tym bardziej że producent jednoznacznie daje do zrozumienia, że jej czas się kończy. Zmarszczki, mikroblizny, poprawiane piersi, obwisłe pośladki coraz bardziej napawają ją wstrętem, więc kiedy przypadkiem dowiaduje się o istnieniu eksperymentalnej Substancji, wstrzykuje sobie fiolkę. I tak z jej DNA wydziela się ta druga - młodsza, piękniejsza, jędrniejsza Sue (Margaret Qualley). Obowiązuje jedna zasada - tydzień korzysta z życia jedna, czerpiąc energię z ciała drugiej, potem odwrotnie, i tak na przemian, w idealnej symbiozie. Z czasem jednak młodsza wersja staje się coraz bardziej zachłanna.
Pragnienie wiecznej młodości, a przynajmniej spowolnienia procesu starzenia, nie jest niczym nowym. Wszak już Greczynki i Rzymianki nacierały się oliwą z oliwek, Chinki korzystały z ziół i akupunktury, Kleopatra brała kąpiele w mleku, a hrabina Batory we krwi dziewic. Dzisiaj wszystko wydaje się znacznie prostsze - wystarczy odrobina botoksu i skóra staje się bardziej jędrna, kilka zastrzyków ozempicu i kilogramy same lecą w dół. Kuszące, nieprawdaż? Reżyserka połączyła prostotę zabiegu z reklamy leku z oszałamiającymi rezultatami niczym z wiktoriańskiego Portretu Doriana Graya. Na końcu skąpała wszystko w estetyce rodem z filmów Cronenberga.
Substancja, wiadrami czerpiąca z tradycji body horroru, jest bowiem obrazem wręcz fizjologicznym, a przy tym wywołującym poczucie dyskomfortu. Lubieżny producent programów o aerobiku Harvey (postać grana przez Dennisa Quaida nieprzypadkowo nosi to samo imię, co najsłynniejszy hollywoodzki przestępca seksualny) za sprawą ekstremalnych zbliżeń jest karykaturalnie odrażający w każdej scenie, w której się pojawia, a to i tak tylko początek zabiegów stosowanych przez Fargeat wespół z operatorem Benjaminem Kracunem. Im bardziej bowiem Elizabeth pogrąża się w nienawiści do samej siebie, tym częściej kamera przełącza się na tryb rybiego oka, tym więcej jest zniekształceń, niewygodnych zbliżeń. W ten sam sposób, ale z jakże innym skutkiem, oglądane jest młode ciało Sue - kamera spogląda na nie kawałek po kawałku, zachwycając się już nie tyle zjawiskową urodą, ile powierzchnią, geometrią, fakturą, nieskazitelnością. Jest zresztą w filmie doskonała scena, w której mężczyźni z całego planu filmowego podczas przerwy w realizacji zdjęć szukają, klatka po klatce, na nagranych pośladkach Sue jakiejś skazy. Tak dzisiaj tworzy się i podtrzymuje - zdaje się mówić Fargeat - medialny wzorzec ciała, za którym kryje się obietnica wiecznego piękna i młodości.
Wszystkie te formalne zabiegi nie działałyby tak dobrze, gdyby nie dwie znakomite aktorki. Kreowana przez Margaret Qualley postać Sue to wamp i kokietka - pozwala na fetyszyzację swojego ciała przez kamerę (a nawet dwie kamery, męską wewnątrzfilmową i kobiecą prowadzoną przez duet Fargeat/Kracun) i czerpie z tego intratne korzyści, manipulując śliniącymi się na jej widok mężczyznami. Jeszcze lepsza jest 61-letnia Demi Moore, która doskonale gra swoim wizerunkiem seksbomby sprzed lat (miała już wcześniej jedną wybitną kreację na koncie, w G.I. Jane z 1997 roku, ale zazwyczaj była obsadzana w mniej ambitnych rolach). Jak powiedział tuż po festiwalu w Cannes jeden z amerykańskich krytyków, którego nazwiska już nie pomnę, Moore jest najlepsza wtedy, kiedy jest najgorsza. Kiedy daje wyraz zazdrości, wstrętu, nienawiści zarówno do swojej obecnej formy, jak i swej młodszej wersji. Kiedy stojąc przed lustrem i wyglądając pięknie, posuwa się do autoagresji, ponieważ nie jest w stanie sprostać własnym i społecznym oczekiwaniom w kwestii ideałów piękna.
Poza grą ze standardami piękna oraz starciem młodości i starości film Fargeat porusza także kilka innych tematów - samotności, przemocy medialnej, a nawet, w pewnym sensie, rodzinnych relacji. Reżyserka stworzyła dzieło odważne, formalnie interesujące i odbierające widzowi poczucie komfortu. Jest bezbłędna w tym, co robi, aż do samego zakończenia, które staje się nieco zbyt dosłowne i zawiera żartobliwą, ale niepotrzebną puentę. To jednak tylko niewielka rysa na obrazie reżyserki, która z takim polotem nawiązuje do najlepszych dokonań filmowego body horroru.
Adam Horowski
- Substancja
- reż. Coralie Fargeat
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024