Lydia Deetz, niegdyś zbuntowana nastoletnia gotka, po dekadach wciąż potrafi widzieć zmarłych, z tym że teraz wykorzystuje swoje zdolności w show-biznesie. Córka Lydii, Astrid, nie wierzy w moce swojej matki, zwłaszcza że ta zdaje się dostrzegać wszystkie duchy za wyjątkiem swojego tragicznie zmarłego męża. Odsuwając się od rodzicielki, wpada w nie lada tarapaty - zostaje żywcem i podstępem wciągnięta do zaświatów. Wszystko wskazuje na to, że Lydia jeszcze raz będzie musiała skorzystać z usług wrednego bioegzorcysty - Beetlegeuse'a, który na zlecenie nieboszczyków załatwia najbrudniejsze sprawy, robiąc przy tym ogrom zamieszania zarówno w świecie żywych, jak i w krainie umarłych.
Ważną postacią z poprzedniej części jest także Delia Deetz, macocha Lydii, która zrealizowała swoje marzenie i po zakończeniu swojej przygody z tworzeniem tandetnych rzeźb stała się światowej sławy artystką performerką. Po samym opisie można więc wywnioskować, że Burton postawił na to, co było siłą opowieści z 1988 roku - na relacje rodzinne. Zanim jednak zdążą wystarczająco wybrzmieć, poznamy całą plejadę nie tylko starych, ale i nowych postaci - zaświatowego detektywa Wolfa Jacksona (Willem Dafoe), mściwą narzeczoną Beetlegeuse'a Delores (przerażająco wspaniała, acz nie do końca wykorzystana Monica Bellucci) czy przystojnego partnera Lydii, Rory'ego (Justin Theroux).
Nawet tak oryginalny twórca, jak Tim Burton, nie zdecydował się na przełamanie reguły, wedle której w sequelu powinno być więcej, mocniej i intensywniej - i całkiem słusznie, bo kiedy wkraczamy w znany nam już świat, siłą rzeczy odpada nam radość z poznawania od podszewki szalonej wizji ukazanej w pierwowzorze. Co nie znaczy, że nie poznajemy nowych szczegółów - okazuje się bowiem, że zaświaty są jeszcze bardziej zbiurokratyzowane, niż nam się wcześniej wydawało, że są różne typy zmarłych (wysysaczka dusz Bellucci) i że na rubieże krainy umarłych prowadzi pociąg stanowiący esencję lat siedemdziesiątych minionego wieku. Pomysł goni tu pomysł, co w przypadku Burtonowskiej opowieści sprawdza się doskonale - wszak zaletą twórcy Gnijącej panny młodej zawsze była pokręcona wyobraźnia, a pod tym względem Beetlejuice Beetlejuice jest zdecydowanie powrotem do Burtona do reżyserskiej formy.
Rzecz jasna nie byłoby świata Żukosoczka bez Michaela Keatona (Beetlegeuse), Winony Ryder (Lydia) i Catherine O'Hary (Delia), którzy po dekadach widać, że nadal doskonale czują swoje postacie i świetnie się nimi bawią, wcielając się w nie z taką samą energią, jak 36 lat temu. Bardzo dobrze wpasowała się w starą ekipę gwiazda Wednesday Jenna Ortega (Astrid). I oczywiście Beetlejuice Beetlejuice nie jest filmem bez wad (scena musicalowa w ostatnim akcie tym razem jest zbyt długa i działa na historię jak delikatnie wciśnięty hamulec; trochę za dużo wątków pobocznych), ale nie przykrywają one najważniejszego - że tempo, humor i energia opowieści zostały precyzyjnie wyważone i że gagi nie są tylko sztuką dla sztuki, lecz służą historii traktującej o rodzinnych relacjach czy godzeniu się ze stratą. Seans zatem bez dwóch zdań rekomenduję - z uwagi na silne związki, tuż po obejrzeniu/odświeżeniu sobie oryginału z 1988 roku.
Adam Horowski
- Beetlejuice Beetlejuice
- reż. Tim Burton
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024