"Bohemian Rhapsody" (ogromy sukces, cztery Oscary, zachwyt widzów, ale sceptycyzm krytyków) otwiera scena, w której Farrokh Bulsara (prawdziwe nazwisko Mercury'ego), potomek mieszkających w Indiach Parsów, przerzuca bagaże na lotnisku Heathrow w Londynie. Tak zaczyna swoją drogę na szczyt charyzmatyczny frontman grupy Queen, ikona popkultury, postać legendarna już za życia.
W spektaklu w reżyserii Piotra Siekluckiego umierający na AIDS Freddie Mercury, podczas wyimaginowanej gali staje przed widownią w oślepiającym świetle reflektorów i w bardzo osobistym przemówieniu opowiada o śmiertelnej chorobie, nadchodzącym końcu, samotności, niespełnieniu. Staje przed nami żywy trup. Muzycznie spektakl otwiera "These are the days of our lives" - jeden z ostatnich utworów nagranych krótko przed śmiercią. Odważny początek, w którym oglądamy dobrze znany, tragiczny koniec historii wokalisty, zapowiada ciekawy ciąg dalszy.
Zarzuty wobec filmu Bryana Singera w przeważającej większości powtarzały się: że "Bohemian Rhapsody" ledwie prześlizguje się po fenomenie bohatera, że to biografia grzeczna i konwencjonalna, przemilczająca niektóre fakty lub je tendencyjnie łagodząca, wybielająca wybory, usprawiedliwiająca wszystko muzycznym geniuszem artysty.
Tymczasem w spektaklu Spiss i Siekluckiego nie jest ani grzecznie, ani konwencjonalnie. Wydaje się, jakby twórcy chcieli zawrzeć w nim wszystko to, czego zabrakło w kinowej wersji. Przede wszystkim mocno eksponują wątek AIDS - choroby, która pod koniec lat 80., kiedy zapadł na nią Mercury, była śmiercionośną epidemią. A dla każdego, kogo dosięgnęła, oznaczała społeczne wykluczenie. I wstyd.
Z trzema wcieleniami Mercury'ego z różnych okresów życia (w tych rolach Paweł Dobek, Omar Karabulut i Michał Karczewski) podróżujemy swobodnie po planach teledysków grupy Queen. "I want to break free" okazuje się wnętrzem rodzinnego domu Farrokha Bulsara. (Bóg) Ojciec zstępuje w nim (na linach) na ziemię i zarządza życiem domowników. Sceny żywcem wyjęte z "Latającego cyrku Monty Pythona" śmieszą mniej lub bardziej. Następują po sobie w rytmie kolejnych wielkich przebojów zespołu. "Zakompleksiony uchodźca z ambicjami", "modelowy homoseksualista", "poszukujący sensu hedonista", "symbol rozpusty" - każda z etykiet przyczepianych Mercury'emu przez lata, wybrzmiewa w kolejnych - raz musicalowych, raz dramatycznych - scenach.
Mary - pierwsza miłość Mercury'ego jest w spektaklu neurotyczną, nie pogodzoną z homoseksualizmem swojego byłego chłopaka histeryczką. Rodzice - a zwłaszcza ojciec - nie akceptują żadnej życiowej decyzji, a przede wszystkim miłosnych wyborów syna. Z matką łączy go relacja jeszcze bardziej skomplikowana: od walki po akceptację.
W odjechanej, groteskowej podróży spotykamy także inne słynne ikony popkultury lat 80., zresztą także obecne niedawno na ekranach kin: Eltona Johna (barwny "Rocketman") i Michaela Jacksona (porażający "Neverland"). Monologi drugoplanowych postaci brzmią dobitnie, choć sam pomysł włączenia ich do spektaklu nie do końca jest dla mnie czytelny. Poszerzenie perspektywy? Szukanie podobieństw i różnic?
Spektaklowi Spiss i Siekluckiego nie można odmówić oryginalności i pewnej dozy szaleństwa, których w biografii Freddie'ego Mercury'ego znajdziemy w nadmiarze. Ale też bezpiecznego dystansu, którego zabrakło twórcom filmowej wersji. Czy to jednak wystarczy, by w tej wielopiętrowej biografii odnaleźć pretekst do uniwersalnej, poruszającej opowieści? Mam wątpliwości.
Sylwia Klimek
- "Królowa. Freddie - jestem legendą"
- tekst i dramaturgia: Maria Spiss
- reżyseria: Piotr Sieklucki
- Teatr Fredry w Gnieźnie
- prapremiera: 5.10
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019