Siostry! miały być spektaklem o upadku patriarchatu. Jak wynika z opisu, twórcy mieli nadzieję zweryfikować "nowoczesne człowieczeństwo", ukazując przy tym wachlarz postaw właściwych epoce przemian. Tytułowe siostry miały reprezentować szereg idei, na których fundowano nowy układ społeczny.
Ruiny patriarchalnej dominacji wyglądają na zmiecione z powierzchni. Nowy świat, jak czysta kartka, jest pusty i nijaki. Minimalistyczna scenografia oraz niewielka ilość rekwizytów skupiają uwagę publiczności na meandrach losów bohaterek i bohaterów spektaklu. Akcja sceniczna toczy się w pustej przestrzeni złożonej z trzech ścian o jednolitym, jasnym kolorze. Ich barwa zmienia się dzięki oświetleniu, które znacząco buduje napięcie dramaturgiczne spektaklu, jednocześnie pozostając elementem scenografii. Poza światłem na scenie pojawiają się krzesła, balony i kilka rekwizytów użytecznych w pojedynczych scenach jak odkurzacz, skrzypce, książki. Nie mniej istotne okazują się też zamontowane po prawej i lewej stronie sceny drzwi, które podpowiadają odbiorcom, którzy nie znają treści Trzech sióstr Antoniego Czechowa, że akcja sceniczna dzieje się w dużej, rodzinnej posiadłości, która pozostała bez zmarłego niedawno gospodarza. Jałowość tego pomieszczenia może naprowadzać widza na skojarzenie z przestrzenią izolacji, a ten trop pasowałby do wymowy całego spektaklu, w którym każda z postaci jest na swój sposób uwikłana w wewnętrzne i zewnętrzne ograniczenia. Brak możliwości wyplątania się z nich stanowi istotę wielu scen, które poprowadzono w taki sposób, by odbywały się na zasadzie studium poszczególnych postaci tekstu dramatycznego Czechowa.
Twórcy spektaklu nie są wierni Trzem siostrom, lecz raczej pozostają zainspirowani ogólnym konceptem dramatu. Taka decyzja jest uzasadniona, skoro ich intencją było umieszczenie dzieła na karbach współczesności, o czym informują w oficjalnym opisie spektaklu. Z zapisu rosyjskiego pisarza, dramaturg poznańskich Sióstr!, Michał Pabian, pozostawił bez zmian ogólny zarys postaci, które jednak poddane zostały autorskim przemianom. Podobnie jak w tekście bazowym, czas rozgrywanej akcji jest nieprecyzyjny, a akcent na główną postać zmienia się wraz z kolejnymi scenami.
Kogo widzimy na deskach? Najstarsza z sióstr - Olga (Edyta Łukaszewska) nosi w sobie piętno wczesnodziecięcej traumy, która nie została nigdy przerobiona, przez co w dorosłym życiu podejmuje głównie unikowe strategie radzenia sobie z problemami oraz miłością. Mimo chęci założenia rodziny, pozostała skupiona na swoich młodszych siostrach, którym próbowała zastąpić matkę, gdy tej zabrakło. Na ile to jednak możliwe, kiedy stąpa się po cienkim lodzie samokontroli, pod którym buchają lęki i zaniedbane potrzeby - szybko zostaje zweryfikowane, kiedy Olga histerycznie wybucha na scenie po raz pierwszy. Jej postać można interpretować jako niewidomego przewodnika, który stojąc za sterami prowadzonego przez siebie domu, nie jest w stanie skutecznie nim nawigować. Przypuszczam, trochę wychodząc poza ramy spektaklu, że być może jej dystans wobec zmian, decyzji i miłości, wpłynął na pozostałe siostry, które, choć w inny sposób, pozostają równie zdesperowane i niezaradne jak ona.
Młodsza od Olgi Masza (Marta Herman), poślubiła Fiodora Ilijicza Kułygina (Janusz Andrzejewski) będąc bardzo młodą osobą, co okazało się jej życiowym błędem. Tkwiąc w nieszczęśliwym małżeństwie, marzy o romantycznej miłości. Gdy wreszcie udaje jej się zaznać odrobiny upragnionego szczęścia - rozsypuje się, ugodzona ciosem porzucenia. Masza jest postacią najbardziej oderwaną od kontekstów pozadomowych (nie licząc zupełnie wycofanego ze wspólnoty rodzinnej Andrieja). Wygląda na to, że przyziemność i racjonalność podpowiadają jej by nie mieć złudzeń, dlatego gdy ulega im pod wpływem chwili, ponosi osobistą klęskę. Masza jest najmniej przerysowana ze wszystkich postaci, jednak jej losy nie są wystarczająco nośne, by miały reprezentować jakiś aspekt współczesności. Historia jakich wiele. Przeszła bez echa.
Najwięcej twórcy kombinowali przy najmłodszej z sióstr - Irinie (Malina Goehs). Z początku przedstawiono ją jako zbuntowaną, zdeterminowaną feministkę i sojuszniczkę osób LGBTQ+, która próbuje niestrudzenie eliminować przejawy "dziaderskiej" mentalności, gdy tylko stanie na jej drodze - ale w dalszej części przedstawienia podsumowano jej działania i poglądy jako reakcję obronną na własną oschłość. Dokonuje rozpoznania przykrej prawdy na swój temat, że po prostu nie potrafi kochać. Widzimy, jak w modlitewnym tonie zgłasza się do swoich feministycznych idolek o tchnienie w nią wiary, nadziei i... (tu słowa grzęzną jej w gardle, powiedzieć na głos "miłość" to za wiele), ujawniając prawdziwe udręki swojej duszy. Waleczność okazuje się maską skrywającą jej bezradność. Po za tym, że Irina mocna okazuje się tylko w gębie, jest tchórzem, który boi się porzucić znajome kąty i podjąć działania prowadzące do zmian. Na scenie padają słowa, że cały czas przekłada datę swojego wyjazdu z rodzinnego domu, mimo przekonania, że w Moskwie będzie jej lepiej. Widzimy jak siedzi z wielką walizką i skwaszoną miną - żadnych zmian, żadnych refleksji, pustka.
Jest też zaniedbany, aspołeczny brat Andriej (Łukasz Schmidt), w którym tylko Olga dostrzega przejawy geniuszu. Jego postać w zasadzie służy tylko temu, by na scenę wprowadzić Nataszę (Oliwia Nazimek) - zakochaną w nim piękność z zestawem nastoletnich sentencji na ustach, której usposobienie twardnieje po urodzeniu dziecka. Ta niepozorna postać staje się tyranem, skutecznie zawłaszczającym władzę nad domem, uznając, że jako matka troszcząca się o dobro swojego dziecka powinna mieć we wszystkim pierwszeństwo. Pozwala sobie dyktować innym warunki, przechadzając się po scenie w swoich świecących obcasach i z władczą postawą zwycięzcy. A że jej domowa opozycja nie ma pomysłu na prowadzenie domu oraz intencji współpracy - przejęcie władzy przychodzi jej bez trudu. Odtąd, wcześniej nieobecna w posiadłości matka staje się wszechobecna i przytłaczająca. Nie tyle matriarchat, ale "matkoriarchat" przejmuje władzę.
Oczywiste nawiązanie do promowanej przez obecną partię rządzącą polityki prorodzinnej oraz dezorganizacji, w jakiej zdaje się być opozycja, to, obok podsumowania aktywizmu Iriny jako plastra na osobiste bolączki, najśmielsze nawiązania do współczesności w całym spektaklu, a każde z nich wydaje mi się mocno naciągane, powierzchowne, a przede wszystkim - nic tak naprawdę nie diagnozujące.
Największą jednak bolączką przedstawienia jest szkodliwe ukazanie problemów osób queerowych, dzięki postaci granej przez Huberta Miłkowskiego. Tożsamość płciowa potraktowana jest w tym spektaklu jak cecha charakteru, która ma nadać kolorytu postaci. Problem egzystencjalny osób trans i niebinarnych spłycono do poziomu niezdecydowania, co na siebie ubrać - szpilki czy tenisówki? Nic pomiędzy i nic głębiej. Niejasne jest, dlaczego dumna, wyemancypowana i wyszczekana postać, którą widzimy w pierwszych scenach, nagle zmienia się w cis-mężczyznę, rozczarowując tym samym Irinę, która (jak widzimy w pierwszej scenie) jest jej sojuszniczką oraz partnerką. Bardzo krótka scena, w której postać grana przez Miłkowskiego zdaje się przeżywać załamanie, nie przekonuje, bo nie wiadomo, o co w niej tak naprawdę chodzi. Postać ta nie jest przez nikogo szkalowana, ba, z podniesioną głową tłumaczy zagubionemu, boomerskiemu podpułkownikowi Wierszyninowi (Zbigniew Grochal) czym jest queer, a także bez kompleksów oznajmia, że oczekuje, by stosować wobec niej żeńskie zaimki i nikt tego nie ocenia. Przez moment myślałam, że może dualistyczne potraktowanie postaci Miłkowskiego jest spowodowane wizją ukazania w jednej osobie barona Tuzenbacha i kapitana Solonego, którzy starali się o rękę Iriny w tym samym czasie, jednak to nadal nie objaśnia powodu potraktowania queeru jako wytrychu do luki koncepcyjnej.
Najdziwniejsze w tym spektaklu jest to, że trudno wyczuć, czy twórcy przesadzają, pragnąc ośmieszyć poszczególne postawy i światopoglądy, bo chcą przed czymś przestrzec widzów, czy po prostu nie rozumieją omawianych przez siebie zjawisk i dlatego idą na skróty. Okazuje się, że większą bolączką niż krzywdzący i niesprawiedliwy układ patriarchalny, jest brak pomysłu na urządzenie świata od nowa. Czyją perspektywę przyjmują i ilustrują "współczesność" w ten sposób? Może kogoś równie zagubionego w wielkiej, prowincjonalnej posiadłości, jak tytułowe siostry.
Julia Niedziejko
- Siostry!
- reżyseria: Piotr Kruszczyński
- Teatr Nowy
- recenzja spektaklu z 8.01
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022