Ponoć wszystko to bierze w łeb mniej więcej koło 14 stycznia, dwa tygodnie po Nowym Roku. Psychologowie przebadali już, jak nasze mózgi reagują na noworoczne postanowienia. Niedawno kupione za wielkie pieniądze karnety na siłownię zaczynają zbierać kurz gdzieś w kącie mieszkania. Tabletki wspomagające odchudzanie/rzucanie palenia też rzucone gdzieś w kąt. O ruszaniu się mowy nie ma - kto to widział w tę styczniową szarugę?!
Lecz są tacy, którzy wciąż walczą. To miłośnicy książek, którzy podjęli wyzwanie przeczytania 52 lektur w 52 tygodnie. Rozpoznacie ich (siebie?) po tym, że raz na jakiś czas wrzucą na swoje profile w social mediach wiele mówiącą informację: 10/52 albo 43/52. Są w tej grupie szczęśliwcy pracujący inaczej, którzy na czytanie mają o wiele więcej czasu niż większość populacji (zazdroszczę!). Są rodzice czytający na głos dzieciom (i naturalnie wliczający te lektury do swoich x/52). Są spryciarze, którzy potrafią mistrzowsko dobrać odpowiednio nieduże objętościowo książki, by wciąż brać udział w podjętym wyzwaniu.
A ja się raz na jakiś czas zastanawiam: po co ten cały wyścig z czasem? Po co to udowadnianie sobie i światu, że potrafię przeczytać książkę w tydzień? Oczywiście nękają mnie te myśli z prostego powodu: sama kilka razy zmierzyłam się z wyzwaniem "52 książki w 52 tygodnie", i poległam, poległam, poległam. Przy okazji znajdując kilka argumentów za tym, by nie czytać na siłę i na czas.
Jeśli bowiem Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk (które zapewne niejeden - po niedawnym literackim Noblu dla autorki - znalazł pod choinką) mają ok. 900 stron, to czy jest możliwe przeczytanie ich w tydzień? Powiecie: jasne! wystarczy dobre przeziębienie czy grypa. A ja powiem: nie ma opcji, co z tego, że trafiło nam się zwolnienie lekarskie, skoro głowa pęka. Jak tu rozsmakować się w języku Ksiąg Jakubowych, w stylu tej niesłychanej opowieści, jak ją pojąć, gdy gorączka i ból mięśni rozsadzają czytającego od środka niczym Jakub Frank niejedną religię?
Albo taki Głód Martina Caparrosa - 710 stron w formacie bynajmniej nie A4, raz esej, raz reportaż, dzieło nie mające sobie równych w formie i tak bolesne w treści, że aż nie sposób fizycznie tego nie odczuwać. Czy to się da przeczytać przez tydzień? Może i tak. Ale czy się godzi?
Są książki, na które potrzeba nam czasu, refleksji. Są takie, po których dobrze jest też kilka dni odpocząć. I takie, po których skończeniu trudno znaleźć cokolwiek, co potrafiłoby nas zadowolić. Gdy idziemy na ilość, gdy spieszymy się przy czytaniu - umyka nam często niejeden smak czy kolor, nie odkrywamy zabawy formą, bądź - przeciwnie - odkrywamy jedynie ją, a treść pozostaje ukryta.
Nie ma też chyba sensu szukać na siłę książek - zdawałoby się - niedużych. Oto bowiem O tyranii Timothy'ego Snydera ma zaledwie 128 mikrych w formacie stron, ale czyż nie jest lekturą wręcz potężną w treści? Albo Widok cudzego cierpienia Susan Sontag (150 stron niedużego formatu) - nie dajmy się zwieść. To esej, nad którym nie sposób kilka razy się nie zadumać; to lektura, której nie ma sensu czytać na wyścigi po to jedynie, by zmierzyć się z jakimś wyzwaniem umiarkowanego sensu. Wszak bawiący się w "52 książki w 52 tygodnie" to kochający czytanie. Po cóż więc odzierać tę intelektualną i duchową przyjemność z wszelkiej powolnej rozkoszy?
Niezależnie od tego, jak Państwo czytają, samych dobrych książek w nowym roku!
Aleksandra Przybylska
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019