Kultura w Poznaniu

Książki

opublikowano:

JA TU TYLKO CZYTAM. Czułość po irlandzku

Na pozór wszystko w tej powieści uspokaja. Jedna z małych irlandzkich wysepek, ludzi tyle, co kot napłakał, za to przestrzeni i przestworu oceanu pod dostatkiem, a może i w nadmiarze. Tylko gdzieś w dali majaczy przemoc, z dnia na dzień coraz bardziej zuchwała, i giną ludzie, bo ktoś jest protestantem, a ktoś katolikiem. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko działo się nie tak dawno.

Rysunkowy, utrzymany w pastelowych barwach baner przedstawiający siedzącego na ławce i czytającego książkę ptaka. Ptak ma ciało małego chłopca, ubrany jest w kardigan i krótkie spodenki. - grafika artykułu
rys. Marta Buczkowska

Jest rok 1979, zaledwie 45 lat temu. I też jest lato, wakacje. Nie ma jeszcze czegoś takiego, jak coolcations - najmodniejszego dziś trendu, by w czasie katastrofy klimatycznej uciekać na urlop w miejsca chłodne, jak wybrzeże Morza Północnego, Skandynawia, Islandia czy Irlandia właśnie. I pewnie dlatego na małej irlandzkiej wysepce pośrodku wielkiej wody nie ma turystów, a pojawienie się tam malarza prosto z Anglii budzi wśród mieszkańców sporo emocji. Podobnie zresztą jak wizyta francuskiego językoznawcy, choć Jean-Pierre Masson ma tę przewagę nad Lloydem, że na wyspie był już kilka razy, by badać ginący język.

To zaledwie zalążek tego, o czym opowiada Kolonia Audrey Magee - powieść przepięknie napisana (i zapewne tak też przetłumaczona przez Dobromiłę Jankowską), niezwykle kameralna, o pewnej monotonii świata, w którym panuje spokój, a dni są do siebie bliźniaczo podobne. Tyle, że mamy przełom lat 70. i 80., czas, w którym konflikt związany z Irlandią Północną mocno nasila się między Wielką Brytanią i bojówkami IRA (Irlandzkiej Armii Republikańskiej). Terror zaczyna być obecny na ulicach brytyjskich miast, zamachów jest coraz więcej i są coraz bardziej zuchwałe.

Do mieszkańców małej wysepki dochodzą wieści o tych wydarzeniach, jakoś w nich rezonują. Nieraz przy skromnej kolacji dochodzi do słownych utarczek między Irlandczykami a angielskim malarzem. Ten chciał uciec od rzeczywistości w pracę, malować pejzaże, wnieść świeżego ducha do swojej twórczości, która zdaje się być na zakręcie. I to się uda, ale nie mogę zdradzić, jakim sposobem. Choć uchylę rąbka tajemnicy - jest w tym wszystkim pewien irlandzki chłopak James i jego matka.

Wreszcie Jean-Pierre Masson. Czy językoznawca bada tak pieczołowicie język irlandzki, bo nienawiść do Anglii, jak niejeden Francuz, wyssał z mlekiem matki? Niekoniecznie. Okazuje się jednak, że matka miała na niego wielki wpływ. Zresztą roli kobiet w tej opowieści Magee nie sposób przecenić. Niby to mężczyźni są głównymi bohaterami Kolonii, niby kobiety są gdzieś w tle, a jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to one trzymają ten rozpadający się świat w całości. Najstarsza wśród irlandzkich gospodarzy głowa rodu, choć w swojej wiecznie czarnej sukni niemal nie rusza się z domu, zdaje się mieć oczy i uszy dookoła głowy. Wie wszystko.

Jak bardzo obecność Anglika i Francuza w jednym wyspiarskim gospodarstwie zakłóci życie mieszkańców? A może w ogóle ich nie dotknie? Wszak mają swoje historie i swoje problemy, by związać koniec z końcem. Może więc jedynie będą się przyglądali z zaciekawieniem wszystkiemu temu, co różni Jean-Pierra i Lloyda, a co nieraz zdaje się upodabniać mężczyzn do walczących kogutów? W Kolonii Audrey Magee opowiada o świecie i ludziach w sposób niezwykle plastyczny - to dodatkowy atut powieści, której jednym z głównych bohaterów jest malarz. Jednocześnie autorka kreśli swoją opowieść z pewną czułością dla niejednej postaci, ale to czułość irlandzka, niezwykle oszczędna, chwilami szorstka, ukryta nierzadko w codziennej praktyczności. Nie zawsze łatwo ją dostrzec, więc tym bardziej warto odkrywać.

Aleksandra Przybylska

  • Audrey Magee, Kolonia
  • tłum. Dobromiła Jankowska
  • Wydawnictwo Poznańskie

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024