The Weeknd, który gra tu fikcyjną wersję samego siebie, nie może się pogodzić z odejściem swojej dziewczyny. Pogrąża się w rozpaczy, narkotykach i egzystencjalnej pustce. Na scenę podczas kolejnych koncertów wychodzi wyłącznie dzięki tabletkom oraz perswazji Lee - menedżera i towarzysza imprez w jednej osobie. Podczas jednego z występów poznaje Animę (Jenna Ortega), tajemniczą dziewczynę, która po wspólnej nocnej przygodzie konfrontuje go z jego własnymi lękami, poczuciem winy i złamanym sercem.
Jak na film traktujący o artyście i artystycznym przełomie przystało, został on zrealizowany za pomocą niekonwencjonalnych środków - proporcje obrazu się zmieniają, sceny są wydłużane do granic cierpliwości widza, kamera kręci się w różne strony, wyrzucając z kadru to, co akurat wydaje się najbardziej interesujące. Chociaż kiedy ma w zasięgu Tesfayego, potrafi zastygnąć i przyglądać mu się uporczywie. Zaiste, bohater ma interesującą twarz, ale "Hurry Up Tomorrow" to projekt, który za cel postawił sobie dotarcie do jego duszy.
Kłopot, niejedyny zresztą, polega na tym, że ta egzystencjalna odyseja ma marne podstawy fabularne. O bohaterze wiemy tyle, że jest sławny, bogaty, utalentowany i szalenie cierpi z powodu rozstania z kimś, kto nawet nie pojawia się na ekranie. Nie czuć zatem ciężaru jego udręki, która staje się tym bardziej irytująca, im bardziej poważnie film siebie traktuje. A osiąga w tym względzie prawdziwe wyżyny - postacie mówią jakby cytatami z piosenek, kilka z nich zresztą głośno próbują interpretować w toku fabuły, symbolika poupychana jest w niemal każdym ujęciu, ale twórcy zamiast pozwolić widzom odkrywać kolejne znaczenia, walą nimi prosto między oczy. Wystarczy powiedzieć, że postać grana przez Jennę Ortegę ma na imię Anima, co oznacza kobiecy aspekt duszy mężczyzny. Kluczowy dla tej opowieści nastrój ginie pod naporem pretensji, niespójności i trywialnych sensów.
The Weeknd, który jest też współautorem scenariusza, nie udźwignął roli, grając samego siebie. Niby chce być emocjonalnie szczery, ale zamiast złożonej psychiki artysty odsłania jedynie narcystyczną osobowość i rzuca nieprzemyślanymi komentarzami na temat sławy i związków. Partnerująca mu Jenna Ortega jest jedynym jasnym punktem filmu - zaangażowana w każdą scenę, w której się pojawia, wnosi żywiołowość i energię, na którą ta pretensjonalna historia nie zasługuje. Taniec Ortegi w hotelu zapewne okaże się jedyną rzeczą, jaką w dłuższej perspektywie zapamiętam z "Hurry Up Tomorrow".
Film Treya Edwarda Shultsa miał być prowokacyjny i poetycki, ale zamiast tego grzęźnie w sztucznych dialogach i pompatycznych afektacjach. Jest też wizualnie męczący - ciemne tony i przesadne zbliżenia nie pomagają śledzić tej opowieści, a już z pewnością nie są w stanie ukryć fabularnego nadęcia. W zasadzie poza Ortegą trudno znaleźć w "Hurry Up Tomorrow" jakiekolwiek pozytywy, chociaż może fani Abla Tesfayego zdołają doszukać się w tym obrazie czegoś wartościowego. Ja nie otrzymałem w trakcie seansu nic poza spektaklem pozorowanej głębi i artystycznego samouwielbienia.
Adam Horowski
- "Hurry Up Tomorrow"
- reż. Trey Edward Shults
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025