Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Zejście z afisza

Głośno zapowiadany jako film z rolą życia Pameli Anderson "The Last Showgirl" rozczarowuje. Wprawdzie wizualnie jest atrakcyjny (i to wcale nie za sprawą piór, kryształków i brokatu) i nie idzie na skróty fabularnie (co się chwali), ale jednak szum, jaki powstał przy okazji jego premiery wokół rzekomego odkrycia po latach talentu aktorskiego Anderson, jest zdecydowanie na wyrost - na niekorzyść dla samej Pameli.

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Zacznijmy od zarysu ekranowej historii. 57-letnia Shelley (Pamela Anderson) występuje w rozbieranej rewii w Las Vegas, która jest grana nieprzerwanie od 30 lat. Pewnego dnia na zespół tancerek jak grom z jasnego nieba spada wiadomość, że nierentowny już spektakl za moment zejdzie z afisza. Strip show tego typu nie przystaje już do współczesnych czasów, na widowni z wieczoru na wieczór zasiada coraz mniejsza garstka widzów. Dla Shelly, która poświęciła "The Razzle Dazzle" (z ang. "Szum i blask") całą swoją młodość i życie prywatne (w tym przede wszystkim wychowanie dziś dorosłej już córki, Hannah), to ogromny cios. Z dnia na dzień coś, co przez trzy dekady ją definiowało, zostaje jej odebrane. Shelley przez całe 85 ekranowych minut miota się od wewnętrznego poczucia krzywdy ("Jak oni mogli nam to zrobić!"), przez racjonalizację ("Przynajmniej będę mogła pojechać na rozdanie dyplomów Hannah"), aż po manifestowanie słuszności swoich życiowych wyborów ("Niczego nie żałuję!").

Jej młodsze koleżanki ze sceny, Jodie (Kiernan Shipka) i Mary Anne (Brenda Song), podchodzą do sprawy znacznie mniej idealistycznie. Mimo młodego wieku od początku zdają sobie sprawę z kapryśności branży rozrywkowej i - pragmatycznie podchodząc do życia -regularnie biorą udział w castingach do innych spektakli. Przyparta do ściany Shelley ostatecznie również decyduje się na ten krok. Scena jej przesłuchania to jeden z najbardziej dramatycznych momentów w filmie, jednocześnie boleśnie ujawniający zarówno panujący w showbiznesie ageizm, jak i ewidentne braki techniczne głównej bohaterki.

Wspomniany przeze mnie we wstępie przesyt pochwał i peanów na temat aktorskiego talentu Anderson w pierwszej od lat roli dramatycznej bardziej szkodzi niż pomaga filmowi, który - przyznajmy szczerze - jest przyzwoitym dziełem filmowym (bo jednak nie arcydziełem). Niestety, jak to często bywa, oczekiwania są źródłem rozczarowań. Na marketingowe i promocyjne zabiegi nabrałam się i ja, wybierając akurat ten tytuł wyłącznie z powodu "życiowej roli" Anderson (o czym wielką czcionką informuje nas chociażby polski plakat filmu). Jeśli jednak brać pod uwagę dotychczasowe wcielenia aktorki, od lat 90. angażowanej do projektów filmowych czy fotograficznych wyłącznie w roli atrakcyjnej (zwłaszcza dla męskiej części widowni) maskotki, "The Last Showgirl" rzeczywiście się wyróżnia. Chociażby tym, że zarówno Pamela, jak i pozostali aktorzy, są tu pokazani bez filtrów i upiększeń typowych dla hollywodzkich produkcji, do których mimo woli przywykliśmy jako widzowie.

Film Gii Coppoli (zgadza się, z tych Coppolich - reżyserka jest wnuczką słynnego reżysera Francisa Forda Coppoli) został nakręcony na specjalnej, ziarnistej taśmie 16 mm, z wykorzystaniem specjalnych, anamorficznych obiektywów. W połączeniu z bliskimi zbliżeniami twarzy i ciał aktorów efekt jest świetny, bo uwydatnia każdą zmarszczkę, opuchliznę, cienie pod oczami czy inny fizyczny "mankament" bohaterów. Idealnie wpisuje się to zresztą w prywatny manifest samej Anderson, która od kilku już lat pokazuje się publicznie bez make-upu deklarując, że nie potrzebuje makijażu aby być sobą. W najnowszej roli widzimy ją zresztą głównie w sytuacjach prywatnych, kiedy Shelley nosi sprane dresy i niedbałą fryzurę. Wątek samej rewii jest tu jedynie pretekstem do opowiedzenia o trudnym wyborze dokonywanym pomiędzy bliskimi a osobistymi marzeniami. Bohaterkę w jej scenicznym image'u widzimy właściwie jedynie w scenie finałowej, z nominowaną do Złotego Globu piosenką Miley Cyrus, "Beautiful That Way", jako muzycznym tłem. I jest to zdecydowanie strzał w dziesiątkę. Tak jak i decyzja o tym, by Las Vegas pokazywać właściwie tylko w świetle dziennym, kiedy miasto - podobnie jak bohaterowie - nie może już ukrywać się za krzykliwym, kolorowym retuszem pulsujących neonów.

Na aktorskie wyróżnienie zasługuje za to Jamie Lee Curtis - tym razem nominowana do BAFTA za rolę przyjaciółki Shelley, Annette. Ostatecznie statuetkę Brytyjskiej Akademii zgarnęła Zoe Saldaña za "Emilię Pérez", ale faktem jest, że w "The Last Showgirl" to Curtis zachwyca najbardziej, brawurowo wcielając się w postać starzejącej się kelnerki obsługującej klientów kasyna w skąpym kostiumie przypominającym charakterystyczne uniformy Króliczków Playboya. A skoro już o "Playboy"-u mowa - jeśli jeszcze nie obejrzeliście na Netflixie dokumentu "Pamela: historia miłosna" zróbcie to teraz. Pozwala złapać dodatkową perspektywę i spojrzeć łaskawszym okiem na aktorski warsztat Anderson.

Podsumowując - idźcie na ten film, ale nie dla samej Pameli. Jeśli wcześniej wyzbędziecie się wszechobecnej marketingowej narracji o "roli życia", a co za tym idzie poprzeczki oczekiwań nie podniesiecie Anderson zbyt wysoko, będziecie zadowoleni. Film Coppoli ma Wam o wiele więcej do zaoferowania. I to pomimo tego, że sam temat upadłej gwiazdy, która musi na nowo odnaleźć równowagę i sens, był już w kinie opowiadany na tysiąc sposobów.

Anna Solak

  • "The Last Showgirl"
  • reż. Gia Coppola

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025