Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

ROZMOWY W GARDEROBIE. Za późno tu się znalazłem

- Wszystko, co najważniejsze, dzieje się, kiedy dorastamy. A jak człowiek ma za sobą kawałek życia, trochę doświadczeń, to...  No i przychodziłem tu jednak z myślą, że znowu "na chwilę" - mówi Aleksander Machalica*, aktor Teatru Nowego.

. - grafika artykułu
fot. Jakub Wittchen

Porozmawiajmy o czasie sprzed Poznania...

Całym? To aż trzydzieści siedem lat! Nie wszystko pamiętam...

Ograniczmy się do teatru. Podobno w dzieciństwie nieustannie wystawiał Pan sztuki?

Grałem przed sobą i dla siebie. Wyłącznie spektakle premierowe. Raz i koniec. Ale to, co najważniejsze, działo się wcześniej, bo na przykład mój zespół aktorski - kręgle - musiałem za każdym razem malować od nowa. Wymyślałem teksty, przygotowywałem scenografię, kostiumy, tworzyłem nakrycia głowy charakteryzujące postaci... Fantastyczna zabawa, choć mnóstwo roboty.

A jednak zostawił ją Pan. Dla sportu.

Po prostu zaczęło brakować na wszystko czasu. Szkoła, coraz więcej obowiązków. I zakochałem się w koszykówce. Ale to są podobne emocje; pewnie gdybym nie był aktorem, zostałbym trenerem.

To co się stało, że teatr wrócił?

Skończyłem liceum, bez matury, bo wtedy tak można było, i zacząłem wakacje. W gazecie przeczytałem, że w Bielsku-Białej wystąpi wybitny marionetkarz, Eric Bramall, więc pojechałem go zobaczyć. Teatr nie przestał mnie interesować. A jak już się tam znalazłem, to pomyślałem, czy nie zatrudnić się w Banialuce. Umówiłem się na rozmowę z dyrektorem, Jerzym Zitzmanem, a on zamiast etatu technicznego zaproponował mi aktorski. Wtedy brakowało ludzi: w Krakowie wydział lalkarski zamknięto w 1964, we Wrocławiu dopiero otwarto, a Białystok jeszcze nie istniał. Przypadek...

A co z maturą?

Zdałem później, kiedy przekonałem się, że jednak jest potrzebna.

Powtórzył Pan historię ojca: on też zaczynał w teatrze lalkowym i też w Bielsku-Białej, a potem zdawał eksternistycznie egzamin aktorski. Pan ma o jeden dyplom więcej, bo i lalkarza.

Wcześniej jednak zdawałem do PWST w Krakowie, ale się nie dostałem.

Z Bielska i tak Pan wyjechał.

Po kilku sezonach potrzebowałem zmiany. Rozmawiałem z Wojciechem Wieczorkiewiczem z Poznania, tu był wtedy najlepszy teatr lalkowy w Polsce, ostatecznie jednak - już nie pamiętam dlaczego - wybrałem Szczecin. I tam, w tym Szczecinie, uzmysłowiłem sobie, że jeśli dalej chcę się rozwijać, muszę zostawić lalki - mimo że animacja jest szalenie ciekawa.

Co zostało po tym doświadczeniu?

Pokora, dystans i niemal automatyczne myślenie, jak wykorzystać rekwizyt, jak go uruchomić.

Bolało przejście do teatru dramatycznego?

Wielu rzeczy musiałem uczyć się od nowa. Ot, chociażby podawania dialogu.

Nowy rozdział zaczął się w Szczecinie?

Byłem umówiony z Maciejem Englertem, dyrektorem Teatru Współczesnego, ale on po wakacjach nieoczekiwanie przeniósł się do Warszawy, do Erwina Axera. Zostałem więc tam, gdzie byłem, na jeszcze jeden sezon, a potem pojechałem do Białegostoku, do Jerzego Zegalskiego.

Tam też po jakimś czasie zdał Pan egzamin na aktora dramatycznego.

I wtedy pojawiła się propozycja z Warszawy.

Pana ojciec, Henryk, pracował w Warszawie...

Ale nie miał z tym nic wspólnego. W komisji zasiadał Marek Weiss. Szykował się do spektaklu o Brzozowskim w Teatrze Narodowym i przekonał Adama Hanuszkiewicza, że jestem niezbędny. Przedstawienie nie powstało, ale ja zostałem.

Nie na długo...

Hanuszkiewicza wyrzucono w taki sposób, że nie miałem innego wyjścia, jak odejść. Przeszedłem do Powszechnego.

Tak po prostu?

Było to możliwe, bo dwa lata wcześniej, jeszcze w Białymstoku, Zygmunt Hübner widział mnie - i dobrze ocenił - w Iwonie, księżniczce Burgunda, a akurat wtedy, kiedy u niego się pojawiłem na rozmowie, przymierzał się do własnej Iwony i szukał aktora, który zagrałby Księcia Filipa. Pamiętał mnie. Natychmiast dostałem angaż i tę właśnie rolę. Ciężko mi było nad nią pracować - zbyt dobrze pamiętałem wersję Śmigasiewicza. Nie mogłem uwolnić się od tamtej inscenizacji. W nowej nic mi się nie podobało... Elżbieta Kępińska powiedziała któregoś dnia, że zespół mi nie daruje i przeszłości, bo przyszedłem od Hanuszkiewicza, i tej roli. I rzeczywiście tak było. Zawodowo też już nic więcej ważnego się dla mnie nie wydarzyło.

I wtedy pojawił się Poznań?

Nie. Wtedy wyjechałem do Anglii na saksy, z myślą o emigracji do Australii.

Czym Pan tam się zajmował?

Wszystkim. Budowlanka nie miała przede mną tajemnic.

Australia nie wypaliła.

Cóż, w ambasadzie usłyszałem, że teraz potrzebują fryzjerów. Na to nie byłem przygotowany. A że w kraju zaczęły się zmiany i pojawiła się nadzieja na lepsze życie, odpuściłem.

Trudno mi jednak wyobrazić sobie Pana układającego cegły.

To był dodatek.

Do czego?

Do pracy rzeczywistej. Ja tam grałem. Miałem dwie premiery. W POSK-u w Londynie. I to były jedne z najważniejszych moich teatralnych przygód - takie, które noszę w sercu: Kabaret Hemara i Pastorałka Schillera. A kiedy wróciłem do Polski, myśl o emigracji umarła i zacząłem się zastanawiać, co dalej... Przypomniałem sobie wtedy dawne spotkanie z Izabellą Cywińską: podczas Festiwalu Teatrów Polski Północnej w Toruniu, po obejrzeniu białostockiego Poskromienia złośnicy, zaproponowała mi miejsce u siebie.

Ale Pan wybrał Hanuszkiewicza...

Nie wybaczyła mi tego.

Wypominała?

Wiele lat później. Miałem szczęście, że w 1989 została ministrem kultury... Żartuję. W każdym razie przyjęła mnie do pracy, ale swój pierwszy sezon zacząłem z innym dyrektorem - Eugeniuszem Korinem.

I przestał Pan wędrować.

Dzieci poszły do szkoły, nie chciałem ich wyrywać ze środowiska. Sam wychowałem się w rodzinie, w której ojca nie było, ciągle gdzieś jeździł, małżeństwo moich rodziców w końcu się rozpadło. Poza tym na początku lat 90. nie było wiadomo, co dalej będzie z teatrami: zaczęły być niewypłacalne, puste, a w Nowym graliśmy przy pełnej widowni. Czego miałem szukać gdzie indziej? To był dobry teatr.

A miasto?

Jak by to powiedzieć... Kiedy tu przyjechałem, znalazłem grupę byłych koszykarzy, którzy pozwolili mi grać ze sobą. Właśnie wtedy odczułem, że zawsze będę tu obcy. Nie wartościuję tego. Oni byli osadzeni w jakiejś tradycji, w swoim świecie. Niby byłem z nimi, ale jednak osobno, na zasadzie: "jesteś OK, ale jeśli my jesteśmy we trójkę z Poznania, to ty przesiądź się troszeczkę dalej". Za późno tu się znalazłem. Wszystko, co najważniejsze, dzieje się, kiedy dorastamy. A jak człowiek ma za sobą kawałek życia, trochę doświadczeń, to... No i przychodziłem tu jednak z myślą, że znowu "na chwilę". To też nie ułatwiało niczego.

rozmawiała Anna Kochnowicz-Kann

*Aleksander Machalica - ur. 1952 r. w Pszczynie. Aktor teatralny i filmowy. Ukończył VII LO w Zielonej Górze. Od 1989 r. związany z Teatrem Nowym w Poznaniu.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018