Gdy miał cztery lata, rodzice pokazali mu serial telewizyjny o Batmanie. Szybko zorientowali się, że ich syn jest nim zafascynowany i zaczęli nagrywać mu odcinki na kasety VHS. Matt nosił wszystko ze znaczkami Batmana i w trzech kolorach: czarnym, szarym i żółtym. Ale nic nie równało się z motywem przewodnim. "Na-na-na-na-na-na-na-na Batman" - zawodził chłopczyk, biegając po korytarzu i walcząc z przemocą. W głowie leciała mu w tym samym czasie partia orkiestry. Bez muzyki trudno byłoby mieć tyle frajdy z potyczek ze złem.
Schrader w 2014 roku, gdy powoli zbliżał się do trzydziestki, porzucił wygodną pracę w telewizji i z paroma tysiącami dolarów budżetu zaczął realizować dokument o - jak sam to ujmuje - "mało znanych muzycznych geniuszach, ich eksperymentach i pomysłowości". Początkowo chciał porozmawiać z trzema, a ostatecznie trafił do prawie sześćdziesięciu osób z branży, w tym również reżyserów, producentów czy ekspertów. Oznacza to, że nawet jeśli zaledwie paru amerykańskich kompozytorów muzyki filmowej cenimy i dobrze znamy ich dyskografię, to i tak zachwycimy się "Score", ponieważ prawdopodobnie trafili na wywiadowczą listę Schradera i przed kamerę, by opowiedzieć o kulisach swego zawodu. Być może takie nazwiska, jak John Debney czy Mychael Danna niewiele nam powiedzą, ale robi się gorąco, gdy na ekranie pojawiają się Hans Zimmer i Howard Shore. Czy bez tych ludzi jesteśmy w ogóle w stanie wyobrazić sobie kulturę popularną? Czy hollywoodzkie superprodukcje byłyby w stanie nas tak zachwycać i wzruszać, gdyby ich zabrakło?
Stopień, w jakim kino jako takie jest bliskie naszemu serduszku, warunkuje ilość emocji przeżywanych podczas seansu. Matt Schrader nie poprzestaje zresztą na tych wybitnych, tworzących piękne dźwięki gadających głowach. Ostrzykuje "Score" drobnymi dawkami niezbyt oczywistych informacji historycznych, z pogranicza wiedzy niepotrzebnej i uroczych anegdotek pokroju danych o tym, kto produkował najlepsze organy do kin. W USA najwspanialsze wychodziły ponoć z fabryki Wurlitzera, a brzmienia tych klawiszowych cacek i dziś pozostają doprawdy magiczne. O ile doskonalsze staje się po seansie nasze zrozumienie kina niemego, gdy zobaczyliśmy choć kilka migawek z pokazów z towarzyszeniem wurlitzerowych klawiatur! Co najważniejsze - te dawne arcydzieła nabierają na nowo utraconego wdzięku. Winni są temu trochę muzycy, którzy grając na fortepianach czy pianinach na żywo podczas seansów, zdeptali w tych archiwalnych dziełach całe to delikatne piękno, ukryte we wciąż mało zrozumiałych i odkrytych dekadach kina niemego.
Perspektywa ograniczona przede wszystkim do amerykańskiej kultury w myśl zasady "no przecież to my mamy Hollywood" trochę może nas w pewnym momencie zirytować. Zamieszkujemy przecie Stary Kontynent, gdzie kino się narodziło, a wielu tutejszych kompozytorów (również Polaków!) stworzyło wspaniałe soundtracki do filmów. Niemniej tak się felernie składa, że to jednak Amerykanie tworzą te wspaniałe, przystępne i pouczające dokumenty, prezentujące to, jak działają ruchome obrazki. Dlatego tym, czym dla przełomu cyfrowego jest "Side by Side" Christophera Kenneally'ego, tym dla współczesnej muzyki filmowej pozostanie na pewno przez wiele lat "Score". No bo trudno o wielu tak odważnych zapaleńców, którzy jak Matt Schrader porzucą stabilną pracę w TV i wyruszą w niepewną podróż, by coś odkryć: fatalnie oparzyć się i sromotnie polec, bądź stworzyć niesamowitą opowieść, prawda?
W ubiegłym roku wybrane rozmowy z kompozytorami i filmowcami spośród wielu przeprowadzonych przez Matta Schradera wyszły drukiem w tomie "Score: A Film Music Documentary. The Interviews", jaki uwielbiam czytać do poduszki. Pozostaje mi przywołać słowa Hansa Zimmera (który w filmie okazuje się skromnym, zabawnym i pełnym dystansu do siebie człowiekiem): "Naszym zadaniem jest zaproszenie publiczności do emocjonalnych przeżyć. Nie tyle powiedzenia im, co mają czuć, a wskazania, że istnieje taka możliwość, aby coś odczuć".
Marek S. Bochniarz
- OFF Cinema: "Score - muzyka filmowa"
- reż. Matt Schrader
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018