Kultura w Poznaniu

Varia

opublikowano:

KOŁONOTATNIK. Nie ma tego złego

Moje serce zabiło szybciej na widok Dzikiego, czterdziestolatka z Płocka. Nie do pomyślenia, że takie "samoróbki" traktorów rolniczych były kiedyś powszechne. Nie do pomyślenia, że to właśnie on, wśród m.in. wielozadaniowych samolotów, wpadł mi w oko.

. - grafika artykułu
Ruiny neogotyckiego zamku z 1825 roku na wyspie na Jeziorze Góreckim, fot. Monika Nawrocka-Leśnik

Tego dnia wszystko było nie tak. Mieliśmy wyruszyć z samego rana - nie cierpię upałów, ale wśród podróżujących (nie chcę wskazywać palcem) ktoś zaspał. Kiedy w końcu wystartowaliśmy, było tylko gorzej... No dobra, trochę dramatyzuję. Już piszę, w czym rzecz.

Goniąc kormorany

Kierunek: Zielonka, Owińska... Nagła zmiana trasy. Jedziemy nad Jezioro Góreckie! Teraz, nie potem. Jest szansa, że zobaczymy młode kormorany! Podobno w połowie sierpnia uczą się latać. Właśnie wtedy też można zaobserwować ich największe zgrupowania. Startujemy z Wildy i kierujemy się na południowy zachód. To mało komfortowy fragment Poznania dla rowerzystów. Brak dróg rowerowych, koleiny... Jedziemy w zasadzie cały czas prosto ulicą 28 Czerwca, dalej wjeżdżamy w Opolską, potem Żabikowską. Im dalej, tym lepiej. Na lewo Dębiec, na prawo Świerczewo. I jest Luboń! Legenda głosi, że przed tysiącem lat żył tam ród Puszczyków - myśliwych i bartników, a dowodził nimi Lubom. Jego siostra była pogańską żoną Mieszka I, którą odesłano rodzinie, kiedy do Polski przyjechała Dąbrówka. Ród Puszczyków, odsunięty od wpływów po przyjęciu przez Mieszka chrześcijaństwa, zaczął się wtedy buntować i zbrojnie wystąpił przeciwko księciu. Wojsko Mieszka pokonało Luboma. Ale pamięć o nim i Puszczykach przetrwała w nazwach dwóch miejscowości.

Ulicą Poznańską dojeżdżamy do Wir. Wielkopolski Park Narodowy wita nas półcieniem. Na pierwszej prostej (droga leśna) mijamy kapliczkę na drzewie, przecinamy Greiserówkę, docieramy nad jezioro Jarosławiec. Znaki nie były potrzebne - spragnieni kąpieli zmierzali w stronę plaży. Ale my się nie zatrzymujemy, tylko jedziemy dalej. Pilnujemy czerwonego szlaku. Kilkanaście minut później jesteśmy nad Jeziorem Góreckim. A właściwie pod bramą Muzeum Przyrodniczego Wielkopolskiego Parku Narodowego. Przed wyjazdem z Poznania sprawdziłam, czy jest otwarte, byłam ciekawa zgromadzonych tam skał i budek lęgowych, ale świat (i pandemia) nas oszukały. Pocałowaliśmy klamkę.

Jezioro Góreckie miało mi poprawić humor. Bo kormorany, bo romantyczna legenda. Znacie ją? W wielkim skrócie: Tytus Działyński z Kórnika w połowie XIX wieku zlecił wybudowanie zamku na malowniczej wyspie pośrodku jeziora. Miał to być prezent ślubny dla jego siostry Klaudyny i Bernarda Potockiego. Małżonkowie jednak niedługo cieszyli się z rezydencji, bo w Królestwie Polskim wybuchło powstanie listopadowe. Para wyemigrowała, Klau­dy­na zmarła pięć lat później w Genewie, Bernard natomiast wrócił do Wielkopolski, zamieszkał w Tulcach pod Poznaniem. Prusacy podczas Wiosny Ludów ostrzelali wyspę, niszcząc doszczętnie budowlę. Myśleli, że mieści się tam siedziba rządu powstańczego. A co do towarzyskich kormoranów... Więcej widziałam ich jesienią, bo liście z drzew opadły. Słyszałam je jednak wyraźnie!

Całkowita długość Jeziora Góreckiego (to rezerwat ścisły, nie można tam się kąpać ani łowić ryb) przekracza 8 km. Czytajcie jednak znaki (niektóre mnie zaskoczyły, wcześniej musiałam je przeoczyć albo pojawiły się stosunkowo niedawno), bo tylko część szlaku można pokonać rowerem. Schody, strome zjazdy, wystające korzenie...

Dziki z Płocka i rower z Łęki Wielkiej

Coraz mniej było mi do śmiechu, bo tematy uciekały (i odlatywały). Ale wpadliśmy na pomysł, żeby podjechać do Szreniawy, prowadziła tam wspomniana Greiserówka. Nie ma tam niestety wydzielonej części dla rowerzystów, przyznaję, że kilkakrotnie zjeżdżałam z drogi na pobocze, bo nie czułam się bezpiecznie, kiedy samochód za mną nie zwalniał. Na szczęście od Muzeum Narodowego Rolnictwa i Przemysłu Rolnego dzieliły nas zaledwie 4 km. Mijana wieża mauzoleum rodziny Bierbaumów była zamknięta, ale poza tym... nie starczyło nam czasu, żeby wszystko zobaczyć. No i mieliśmy gdzie zaparkować rowery, przed muzeum znajduje się specjalnie dla nich przeznaczony parking. Co polecam? Zobaczyć ekspozycję Rzemiosło wiejskie, przedstawiającą wyposażenie m.in. warsztatu stolarza, cieśli, garbarza i garncarza. Ciekawa była też część poświęcona przetwórstwu - głównie olejarstwu i mleczarstwu. Są tam m.in. prasy do odciskania serwatki, XIX-wieczna wirówka de Lavala, maselnica beczkowa, wygniatarka do masła i stępa nożna do tłuczenia nasion.

Odwiedziliśmy też pawilon z ekspozycją Historia transportu wiejskiego. Tam z kolei obejrzeć można m.in. najstarszy zachowany rower z Wielkopolski. Przekazany został  muzeum w 1967 roku przez rodzinę Urbaniaków. Pojazd pochodzi z Łęki Wielkiej, a wykonany został pod koniec XIX wieku przez kowala Melchiora Urbaniaka. Ramę roweru zrobiono z metalu, niektóre elementy natomiast - szprychy, pedały, siodełko oraz rączki - z drewna.

Cuda też znajdują się w wiacie na terenie folwarku przy gorzelni - tej niestety nie zwiedziliśmy, wyznaczone są godziny oprowadzania. Najciekawszymi obiektami okrzyknięto zestaw do orki parowej, na który składają się dwie lokomobile parowe Heucke z 1913 roku oraz pług wahadłowy Kemna. Mnie jednak urzekł Dziki, czyli ciągnik "samoróbka" z 1980 roku, który pomimo swoich mikrorozmiarów posiada zestaw narzędzi uprawowych, m.in. pług i kultywator. Trudno mi to wyjaśnić, bo w zasięgu wzroku miałam też chociażby Antonowa. Koniec końców podróż zakończyło tarmoszenie kozy na terenie folwarku, która na nasz widok podbiegła do płotu, oraz cielak uciekinier, który podobno dość często opuszcza samowolnie zagrodę.  

O godzinie 17 zamknięto muzeum, a my jeszcze na schodach zjedliśmy zapasy. Piwo z Browaru Szreniawa (można kupić na terenie muzeum) niestety musieliśmy dowieźć do domu. Do Poznania wróciliśmy przez Komorniki (dojechaliśmy tam z muzeum ulicami Dworcową i Jeziorną). Próbując ominąć drogę nr 5, udaliśmy się z kolei raz jeszcze do Wir i stamtąd znaną już drogą na Wildę. Zamknęliśmy się w 50 kilometrach i dwóch litrach wody... O dziwo też - ostrzegały nas przed nimi liczne znaki - nie złapaliśmy kleszczy.

Monika Nawrocka-Leśnik

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020