Ta inscenizacja to zarówno medytacja nad przemijaniem, chorobą i cierpieniem, jak i próba rekonstrukcji wewnętrznego pejzażu geniusza. W centrum pierwszej części scenicznej opowieści znajduje się Fryderyk Chopin jako człowiek nieszczęśliwy - zbolały, cierpiący, rozdarty między pragnieniem spełnienia a świadomością jego niemożliwości. W tytułową postać wcielają się - czasem jednocześnie, czasem na przemian - dwaj aktorzy: Konrad Marek Cichoń oraz gościnnie występujący w spektaklu Kacper Szklarski. Pozwala to twórcom uzyskać ciekawe efekty dramaturgiczne - tytułowy bohater wydaje się uczestniczyć w scenach z własnego życia na różnych prawach, to przyglądając się im z dystansu, to stając w centrum wydarzeń. A te wydają się zawsze dziwnie doniosłe, wręcz nierzeczywiste, może dlatego, że rola Cichonia zbudowana jest z wycofania, spojrzeń z boku, aktorskiego niegrania, a po prostu bycia.
Twórcy umownie odtwarzają przebieg rozmaitych zdarzeń, a publiczności śledzić akcję pomagają napisy wyświetlane w głębi sceny. Choć scenografia wygląda ascetycznie, to dzieje się wiele: niemal nieustannie brzmi muzyka (najczęściej w wykonaniu Hanny Derej, kolejnego z wcieleń Chopinowskiej persony), aktorzy w różnych konstelacjach kreują krótkie zazwyczaj mikrosytuacje, oparte na wzajemnej obecności. Sceny układają się w poetyckie obrazy: naznaczone obcością chwile z dzieciństwa, tęsknota za Tytusem Woyciechowskim, który wybiera walkę w powstaniu; homoerotyczne napięcie, które nigdy nie znajduje ujścia; związek z George Sand; koncerty w Londynie grane dla Polonii mimo wielkich problemów zdrowotnych, kiedy jego ciało odmawiało już posłuszeństwa; uczestniczenie w przyjęciach i spotkaniach towarzyskich z udziałem Delfiny Potockiej czy też Adama Mickiewicza; ostatnie chwile życia u boku siostry i paru najbliższych osób, podczas których Chopin staje się coraz bardziej nieobecny.
W retrospekcjach pojawiają się też chwile jednoznacznie złowieszcze, jak choćby występ młodego Fryderyka w Pałacu Belwederskim przed rosyjskim namiestnikiem Konstantym Romanowem. Im bohater staje się starszy, tym bardziej wydaje się udręczony zmorami, prześladującymi go wizjami śmierci i rozpadu. Piękno muzyki okupione jest udręczeniem i ciała, i duszy.
Z biegiem trwania spektaklu coraz ważniejsze stają się pytania o to, czy tak musiało być. Twórców interesuje problem zmitologizowania biografii wielkich artystów, powiązania ich losów z cierpieniem i przedwczesną śmiercią. Czy to tylko romantyczna miara geniuszu i przypadłość należąca do przeszłości, czy też wzór uniwersalny i przylegający w przedziwny sposób do różnych czasów? Ta druga odpowiedź zostaje w "Śmierci Chopina" uznana za bliższą prawdy: spektakl nie tylko odtwarza dramat jednostki, lecz także stanowi swego rodzaju oskarżenie wobec świata, który nieustannie żeruje na geniuszach, mitologizuje ich nieszczęście i ostatecznie pożera ich życie, po śmierci czyniąc z nich gotowy produkt kulturowy. Chopin - ale w podobny sposób także Mickiewicz, Sand czy Towiański - zostają tu przedstawieni jako ofiary ludycznej i narodowo zdeterminowanej kultury, która czyni z ich życia i biografii element zbiorowej tożsamości. W trakcie przedstawienia widzimy, jak z ciała Chopina wyciągane jest jego serce, które po śmierci zostało przewiezione do Warszawy i umieszczone w kościele Świętego Krzyża. Staje się ono symbolem przemieszczenia, zaburzenia integralności, ale też fetyszu, którym karmią się potomni.
Kontekstu dla takich rozważań dostarczają przywołane przez twórców w jednej ze scen misteria orfickie: Orfeusz jak figura zawieszona między światem żywych i zmarłych rzeczywiście przypomina w tym względzie każdy nekroperformans, ba - stanowi dla niego kulturową matrycę. "Śmierć Chopina" pozostaje dla mnie jednak w tym sensie niejednoznaczna - z jednej strony upomina się o prawdę na temat życia Chopina, jego licznych rozczarowań i starań ponad siły, z drugiej zaś, siłą rzeczy, sam spektakl jest kolejnym ogniwem w długim ciągu domysłów i wyobrażeń, które stanowią pożywkę dla wszelkich mitologizacji. Bohater w przedstawieniu Sędkowskiego przypomina ducha, kogoś zawieszonego między światami (sztuki i rzeczywistości, życia i śmierci) - patrzy sam na siebie, ale nie aktywnie, nie umiejąc samemu sobie pomóc. Ta bezradność, w zestawieniu z muzyką, okazuje się ostatecznie najbardziej poruszająca.
W pewnym momencie poetyka przedstawienia zmienia się diametralnie - pojawiają się słowa, a wraz z nimi gorzka ironia. Oto reżyser w Hollywood próbuje "wycisnąć" z muzyki Chopina maksimum dramatyzmu, mobbingując grającą dla niego pianistkę. W kolejnym fragmencie oglądamy parodię Konkursu Chopinowskiego, w którym młodzi, śmiertelnie zestresowani ludzie starają się udźwignąć presję występu, który staje się miarą ich wartości. Konkurs ukazany zostaje jako forma niezdrowej rywalizacji, wręcz przemocy, w którym z dramatu Chopina - jego bezsilności i subelności - nie zostaje prawie nic.
W ostatnich scenach wracamy ponownie do sytuacji wyjściowej i konającego Chopina. Postaci delikatnie wiją się po scenie - głową w dół, bez nadmiernych gestów, ale i bez szans na ozdrowienie. Pojawia się ksiądz Aleksander Jełowicki z wiatykiem, lecz religijny rytuał nie jest tu specjalnie czczony. W centrum pozostaje muzyka Chopina - jego ballady, preludia, polonezy i nokturny. Artysta trawiony lękiem i koszmarami sublimuje wszystko w dźwięk, a pozostali bohaterowie jawią się jako emanacje jego pamięci, zanikające figury w wewnętrznym pejzażu umierania. W Teatrze Polskim powstał spektakl imponujący i przejmujący, który udowadnia - który to już raz - że teatr dramatyczny koniecznie powinien się szeroko otwierać na to, co na scenę wnosi współczesna choreografia i taniec.
Adam Domalewski
- "Śmierć Chopina"
- reż. Piotr Sędkowski
- Teatr Polski
- recenzja z 11.06
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025