Premiera Czerwonych nosów, które po blisko trzech dekadach wróciły na deski Teatru Nowego, miała się odbyć pod koniec stycznia. Ale przedłużający się lockdown, obostrzenia, które przez długie miesiące trzymały kulturę w mocnym uścisku, uniemożliwiły realizację tych planów. Nowy, podobnie jak wszystkie teatry w Polsce, przez wiele tygodni oczekiwał na powrót "do żywych", próbując odnaleźć się w eskalującej pandemicznej rzeczywistości. Był jednym z pierwszych, który zaledwie kilka dni po pierwszym zamknięciu zdecydował się grać dalej, przenosząc swoje spektakle do sieci. Gest, za którym podążyli inni, uruchomił lawinę wydarzeń online, reanimujących kulturę znajdującą się z dnia na dzień w coraz dramatyczniejszym położeniu.
12 lutego, po kolejnym kilkumiesięcznym zamknięciu, władza - w ramach luzowania obostrzeń - wznowiła działalność kin i teatrów. "Na próbę", jak dodała w oficjalnym oświadczeniu. To swoiste okno pogodowe Teatr Nowy postanowił wykorzystać maksymalnie, otwierając się brawurową premierą Czerwonych nosów w reżyserii Jana Klaty. Chyba trudno wyobrazić sobie lepszy spektakl na te nienajlepsze czasy i do tego spektakl tak bardzo à propos. Sztuka Petera Barnesa spokojnie mogłaby trafić na półkę lektur obowiązkowych czasu pandemii - choć być może nie byłaby tak oczywistym wyborem jak Dżuma Alberta Camusa, po którą w 2020 roku sięgnęło tak wielu.
Tu i teraz
Za półprzezroczystą szpitalną kotarą, udającą teatralną kurtynę, w bólach wiją się ofiary zarazy, która dziesiątkuje XIV-wieczną Europę. Do chorych wychodzi Doktor Antrechau (Michał Grudziński) w kompletnym stroju lekarza oddziału covidowego. Bez zbędnych wstępów lądujemy zatem we właściwej rzeczywistości, w okrutnym "tu i teraz", które być może chcieliśmy choć na chwilę zostawić za drzwiami teatru. Pandemiczna rzeczywistość dopadnie nas jednak wszędzie, bo póki co nie ma od niej ucieczki. Tym bardziej w teatrze, funkcjonującym przecież dekretem władz warunkowo i w zaostrzonym reżimie sanitarnym.
"Trupów nikt już nawet nie liczy", "Ludzie budzą się rano zdrowi - zanim wybije południe, konają, a zwłoki, odarte z odzieży, wlecze się do wykopów (...) - tak wygląda XIV-wieczna Francja, w której szaleje czarna śmierć opisana przez brytyjskiego dramaturga. W podobnym duchu od miesięcy utrzymane są doniesienia wszystkich agencji prasowych i serwisów informacyjnych - od Włoch po Australię. Podobieństwa do "tu i teraz" w spektaklu Jana Klaty na tym się jednak nie kończą.
Peter Barnes w swoim aluzyjnym tekście (w mistrzowskim tłumaczeniu Stanisława Barańczaka) opowiada o hipokryzji współczesnego kościoła, kryzysie wiary, niebezpiecznych związkach władzy świeckiej i duchowej, i wreszcie o sytuacji artystów, którzy albo tańczą, "jak im władza zagra", albo się przeciw tej władzy buntują, nierzadko słono płacąc za swój bunt. To splot wątków wprost idealny dla reżysera, który w aurze niepokornego, zbuntowanego, obrazoburczego demaskatora w podobnych tematach porusza się od lat. Czerwony nosy w rękach Klaty to momentami szalona jazda bez trzymanki. Testowanie granic i ich nieustające przekraczanie.
Błogosławieni wyklęci
Ojciec Flote (w tej roli znakomity Łukasz Schmidt), główny bohater sztuki Barnesa, zbiera grupę przypadkowych kuglarzy - wyrzutków, odmieńców - którzy śmiechem mają ulżyć ludziom w cierpieniu. Jąkała-orator (koncertowo zagrany przez Dariusza Pieroga), niewidomy żongler (świetny Łukasz Chrzuszcz), przymuszony przez arcybiskupa do tej misji ksiądz (Jan Romanowski), dwóch byłych żołnierzy (Michał Kocurek i Dawid Ptak) i grzeszna zakonnica (Julia Rybakowska) najpierw udają się w podróż do Awinionu, by prosić papieża Klemensa VI (Ildefons Stachowiak) o wsparcie ich w misji. A uzyskawszy jego łaskawe błogosławieństwo, rozpoczynają komediowe tourne po miastach i miasteczkach.
W nowych rolach wracają na scenę m.in. Michał Grudziński, Zbigniew Grochal, Andrzej Lajborek, którzy grali w Czerwonych nosach w 1993 roku. Janusz Andrzejewski - przed laty grający ojca Flote - w nowej realizacji wciela się w najbardziej tajemniczą postać w sztuce, Mistrza Din-Don, który komunikuje się ze światem wyłącznie językiem dzwonków. Andrzejewski w roli milczącego mentora i duchowego przewodnika szalonej trupy jest po prostu genialny. Ale spektakl Klaty to przede wszystkim doskonała gra zespołowa. Dopracowana w najdrobniejszym szczególe.
Orszak disco polo
Naprzeciwko charyzmatycznej trupy ojca Flote Klata stawia kordony policjantów-ministrantów, osłaniających kościelnych hierarchów. Jasno formułuje nawiązania do strajków kobiet, protestów w obronie środowiska LGBT+ i współczesnej odsłony "sojuszu tronu i ołtarza". Do ostatnich wystawionych przed śmiercią przez chrystusową trupę jasełek wprowadza postać Wikinga, którego pokazały wszystkie kamery świata podczas styczniowych zamieszek na Kapitolu oraz jednego z Trzech Króli o wyraźnie chińskich rysach. Sepleniąca Maryja tuli w ramionach drewniany krzyż z Jezusem i śpiewa w stajence Dziecko w czasie Deep Purple. Muzycznych cytatów z klasyków jest zresztą w spektaklu więcej (Nirvana, The Cranberries...). Ale i tak najdłużej po głowie tłucze się żałobny Anielski orszak w rytmie disco polo.
Na koniec coś osobistego: nigdy dotąd nie wzruszyłam się tak bardzo w teatrze w momencie wyjścia aktorów do oklasków. Po tych kilku miesiącach bez teatru na żywo, niedzielny spektakl był jak powrót z bardzo dalekiej podróży. Bardzo chciałabym, by był to powrót na dobre.
Sylwia Klimek
- Czerwone nosy Petera Barnesa
- tłum. Stanisław Barańczak
- reż. Jan Klata
- Teatr Nowy, Duża Scena
- premiera: 12.02, recenzja spektaklu z 14.02
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021