Broadwayowska historia, zekranizowana po raz pierwszy w 1961 roku w reżyserii Roberta Wise'a i Jerome'a Robbinsa, pozostaje zasadniczo niezmieniona. Oto dwa gangi - portorykański i amerykański - walczą o dominację w biednej nowojorskiej dzielnicy, i tak przeznaczonej do rewitalizacji oraz przystosowania dla bogatych. Jetsi to banda białych chłopców bez perspektyw, potomków imigrantów z Europy, wypierana przez bardziej od nich pracowitych Portorykańczyków. Sharks z kolei to ich latynoscy odpowiednicy, którzy pod wodzą Bernardo dbają o to, by utrzymać teren we własnych rękach. Podczas jednej z potańcówek obie grupy umawiają się na ustawkę, która ostatecznie rozstrzygnie, do kogo należeć będzie upadające terytorium. Sytuacja się komplikuje, kiedy na tej samej imprezie należący do Jetsów Tony zakochuje się w siostrze Bernarda, Marii.
Wersja sprzed kilkudziesięciu lat otrzymała 10 Oscarów i dziś jest uważana za klasykę musicalu, choć w czasach premiery nie obyło się też bez krytyki - przede wszystkim za to, że twórcy na siłę wybielali postacie (Portorykańczyków grali biali Amerykanie), a także zatrudniali aktorów o wiele starszych niż ich bohaterowie. U Spielberga wszystko już jest na swoim miejscu. Zgadza się wiek, kolor skóry, a nawet płeć - postać w oryginale nazywana chłopczycą tutaj staje się wreszcie osobą niebinarną. Na dodatek film jest praktycznie pozbawiony gwiazd, dzięki czemu obraz rozsadza świeża aktorska energia.
Oczywiście klasyczna, luźno oparta na Romeu i Julii opowieść nie wybroniłaby się dziś w klasycznej wersji i musiała zostać uwspółcześniona, co wyszło filmowi tylko na dobre. Nieźle wybrzmiewają wątki uprzedzeń rasowych, a jeszcze lepiej płciowych stereotypów czy tych związanych z ruchem #MeToo - kiedy Bernardo zaczyna snuć fantazje na temat założenia tradycyjnej portorykańskiej rodziny z sześciorgiem głodujących dzieci, jego dziewczyna Anita okazuje się tą, która twardo stąpa po ziemi, a kiedy Jetsi atakują Portorykankę z jednoznacznym zamiarem, to chociaż ostatecznie do niczego nie dochodzi, zostają wprost nazwani gwałcicielami. Czego nie udało się odświeżyć, to uczucia między Tonym a Marią - dozgonna miłość od pierwszego wejrzenia, z obietnicami małżeństwa i porzucenia całego dotychczasowego życia, wybuchająca po kilku spojrzeniach i jednym tańcu, wydaje się zbyt naiwna nawet jak na ekranowy romans. Może gdyby bohaterowie zamiast przerzucać się deklaracjami o bezgranicznej miłości poszli w międzyczasie ze dwa razy na kawę i porozmawiali o wzajemnych oczekiwaniach, ich historia potoczyłaby się inaczej?
Najłatwiej powiedzieć, że musical jest tak dobry, jak zawarte w nim piosenki i choreografie. Te pierwsze brzmią równie wiarygodnie, jak sześćdziesiąt lat temu, co dobrze wróży obrazowi Spielberga przed zbliżającym się sezonem nagród filmowych. Natomiast układy taneczne, przygotowane przez Justina Pecka, genialnego choreografa związanego z New York City Ballet, dosłownie zwalają z nóg. W ruchu ciał tancerzy wybrzmiewa wszystko - młodość, energia, złość, pragnienia, obsesje i agresja, a emocjonalny efekt wzmacniany jest dodatkowo przez kamerę, za którą stanął zdobywca dwóch Oscarów Janusz Kamiński. Ten wizualno-taneczny majstersztyk czyni seans niezwykle satysfakcjonującym, nawet jeśli główny wątek miłosny nieco trąci myszką, a wątki społeczne w kilku momentach dają o sobie znać, ale koniec końców wydają się dodatkiem umieszczonym pod publiczkę. Spielberg jest jednak ekranowym magikiem, a nie ulicznym aktywistą, a jego West Side Story to dowód na to, że twórca "Szeregowca Ryana" wciąż trzyma się tego, co umie robić najlepiej.
Adam Horowski
- West Side Story
- reż. Steven Spielberg
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021