Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Nigdy nie będziesz szła

Czy spektakl o aborcji może być najlepszym komediowym przedstawieniem tego sezonu w Poznaniu? Nigdy bym nie połączył tych pozornie daleko leżących od siebie sfer, aczkolwiek Magdzie Szpecht w Have a Good Cry się to udało. Być może nikt inny nie byłby też po prostu w stanie przezwyciężyć największego mroku tak bardzo szczerym śmiechem i łzami bezsilności, a przy tym wbić w kruche męskie ego drobną, acz jadowitą szpilkę, która kłuje mizoginów rządzących tym krajem do płakania.

. - grafika artykułu
"Have a Good Cry", fot M. Zakrzewski

Wejście widza w świat Have a Good Cry odbywa się w dość nużącym, przeciągającym się, acz jak potem sobie uświadamiamy - koniecznym czasie, w którym aktorki Lena Schimscheiner i Weronika Pelczyńska krzątają się po scenie. Najpierw wnoszą na nią drabinę. Potem jedna wciąga na scenę pojemnik z wodą i z urządzeniem, które po testowym podłączeniu do gniazdka sprawia, że płyn ulega wzburzeniu i powstaje mikrofontanna. Następnie zaczyna ona monotonnie i spokojnie układać "konstrukcje" ze stosów książek. Patrzymy, jak w tym czasie druga wstawia w szczebelki drabiny deskę, montuje nad nią lampę, oraz wstawia na tę prowizoryczną półkę kwiatek w doniczce. W przestrzeni scenicznej jest już gotowa przestrzeń łóżka z "baldachimem", złożonym z połączonych ze sobą kwadratowych płacht materiału o pastelowych kolorach. Aktorki zresztą są ubrane podobnie do dekoracji - kolorowo, lekko, a przy tym dość "schludnie". Mogłyby uczestniczyć w jakiejś akademii. Aha, jeszcze jedna z nich układa piramidkę z różowych, papierowych kubeczków. Rzuca się również na materacu pod baldachimem - testując, jak mogą wypadać "histeryczne upadki na łóżko" połączone z "zanoszeniem się szlochem". Te czynności punktuje tandetna, miła uchu muzyka Hiroshiego Yoshimury, ewidentnie nawiązująca do relaksacyjnych utworów, których słucha się celem wytchnienia. Zresztą gdy zostaje odpalona fontanna, szmer wody to wrażenie jeszcze pogłębia.

W pewnym momencie uzmysławiamy sobie, że artystki stworzyły ostentacyjnie cukierkową przestrzeń roboczą - propozycję niesławnego Pokoju-do-Płakania. "Na przykład osobny pokój - możliwość wypłakania się" - tak w mediach Agnieszka Borowska, rzeczniczka Ministerstwa Sprawiedliwości, opisywała, na co mogą liczyć kobiety zmuszane do rodzenia martwych (bądź tych, co pożyją po urodzeniu parę minut) płodów w Polsce. Szpecht, Schimscheiner i Pelczyńska zaproponowały kampową wizję kobiecej sfery - taką, jaką mógłby sobie wyobrazić ciasny umysł jakiegoś typowego prawicowego polityka z Polski - stąd tyle w nim miejsca dla różu i innych lekkich, upupiających kolorów, a poza tym leci ta irytująca muzyka relaksacyjna. "Rodź, suko, przecież masz swój pokój", krzyczą w stronę publiczności te dekoracje. A że państwo polskie jest z kartonu, w którym poważne reformy robi się na odwal, to i ten pokój do płaczu będzie pewnie robiony pospiesznie - ze szmatek, dykty, kartonu, sznurków... a w efekcie powstanie zapewne konstrukcja nawet wiele mniej dopracowana, niż ta zaimprowizowana na deskach Sceny Roboczej (aż się dziwię, jak ta nazwa pasuje do sytuacji scenicznej w Have a Good Cry).

Suffer well

Taki śliczny, uroczy pokoik do łkań jest tragikomiczną alternatywą względem odruchowych skojarzeń, które uruchamiają się w wyobraźni po słowach rzeczniczki. Ja pomyślałem natychmiast o brudnych klatkach-kojcach z duńskiego horroru Breeder (Hodowca, 2020), w których po przymusowym zapłodnieniu przetrzymywane są w nieludzkich warunkach kobiety, na czas rozwoju ciąży, aby "wyprodukowały" niemowlęta do eksperymentów nad nieśmiertelnością. Znęca się nad nimi naukowczyni i dozorca lubujący się w torturowaniu "słabej płci" (sic!). I choć przywołałem film współczesny, to w kulturze popularnej motyw kobiet zmuszanych do ciąży był najbardziej rozpowszechniony w ultramizoginistycznych latach 70. i 80. Zwykle w takich obleśnych filmach nieszczęsne kobiety gwałcił stwór z kosmosu, w wyniku czego popadały w śpiączkę, szaleństwo bądź morderczą żądzę. No i rodziły stworowi jego potomków, miks ludzi i Obcego.

Magda Szpecht squeerowała sadystyczne, chore wizje polskich polityków nienawidzących kobiet, przejmując obraz Pokoju-do-Płakania i dokonując jego transformacji. W Have a Good Cry uzmysławia odbiorcy, że nowa ustawa antyaborcyjna jest echem wydarzeń z początku lat 90., stąd w całości prezentuje "staromodne", archiwalne materiały Polskiej Kroniki Filmowej z 1990 i 1993 roku. Agenci i agentki wydarzeń nie uległy w zasadzie zmianie. Obok osób oburzonych tym, że ktoś śmie odbierać wolność i prawa, pojawiają się dominujące wypowiedzi cynicznych polityków czy okrutnych, demonicznych kobiet fallicznych, strażniczek "męskiego porządku". Gdy jedna z nich bałamutnie stwierdza: "Nie będzie moralnego odrodzenia człowieka bez takiej ustawy", to jedna z protestujących ironizuje: "Proszę pani, jakie odrodzenie moralne? Moralne odrodzenie będzie, jak urodzi i odda do domu dziecka? Piękne odrodzenie moralne!". Pojawiają się też emeryci z transparentami domagającymi się "ochrony płodu ludzkiego". Młodzi chłopcy narodowcy skandują do kamery hasło "Chrystus Król", energicznie przy tym heilując. W sejmie oburzony starszy polityk ironicznie i gorzko pyta: "Dlaczego w kraju, w którym się w tej chwili wszystko prywatyzuje, postawiliśmy na upaństwowienie genitalii damskich?". Stąd niektórzy zastanawiają się, czy aby faktycznie żyjemy w państwie demokratycznym. Po przegłosowaniu w sejmie ustawy antyaborcyjnej (w ostatniej chwili minimalnie złagodzonej przez pseudokompromis aborcyjny), przybywa natychmiast, niczym czarny koń, rozpromieniony prymas Glemp, by połamać się opłatkiem z posłami, złożyć im życzenia (i pogratulować wygranej). "Miało to złagodzić spory i podziały" - obłudnie przekonuje nas narrator. Jednym z łamiących się z reprezentantem kleru opłatkiem jest ukontentowany Jarosław Kaczyński. A my czujemy, że za niecałe trzydzieści lat Car Jaro (jak zostaje potem nazwany w spektaklu) zdobędzie władzę i zechce drażniący go kompromis wygumkować.

"Strasznie trudny temat sobie wybrałyście"

Następnie Schimscheiner i Pelczyńska przechodzą za ekran do projekcji, byśmy mogli w formie teatru cieni śledzić, jak rozbierają się i wkładają na głowę papierowe tuby. Wychodząc na scenę widzimy, że są w bieliźnie, a na każdej z tub jest narysowane po jednym oku. Ten nowy "stwór" sięga po książkę i siada na materacu, by ją czytać. Takie pofragmentowanie ciała przypomina zabiegi Marioli Brillowskiej, która w podobny sposób, w feministycznych animacjach z lat 90., odnosiła się do seksualizacji kobiet, dokonując anatomicznych skrótów na zasadzie pars pro toto.

Do tego momentu twórczynie utrzymują jeszcze w porządnych ryzach Have a Good Cry, usypiając trochę naszą czujność takim typowym, nowoczesnym przedstawieniem na upolityczniony temat. Potem przechodzą jednak do środkowej, głównej części komediowej - wspaniale bezczelnej, odważnej i prowokacyjnej, pełnej spektakularnych szarż i bezpretensjonalnych szyderstw.

Najpierw aktorki "opowiadają" o swoich rozmowach ze znajomymi, rodziną i przypadkowymi ludźmi, podając przykładowe reakcje na informowanie tychże, że pracują nad spektaklem o aborcji. "Strasznie trudny temat sobie wybrałyście" - słyszy jedna z nich od byłego chłopaka. "Bardzo dobrze, że ktoś robi ten spektakl, że się wziął za ten temat. Przyjdę z żoną" - informuje ją taksówkarz. Ciotka wzdycha, ile to razy kobiety w ich rodzinie robiły aborcje i nikogo to wtedy nie obchodziło. Z kolei matka załamuje ręce nad córką-aktorką narzekając, że jej koleżanki grają w serialach, a ta nie chce wystąpić w niczym "normalnym", a swoje wypowiedzi oblewa jezus-mariami.

Jest też i miejsce na przerywnik muzyczny - piosenkę z rapsami: "Znajomi zza granicy nie wierzą, że nie mam na własność swojej macicy". Następnie publiczność głosuje na nazwę teatralnej kliniki aborcyjnej i wybiera jej maskotkę. Decydujemy się na "Żelusia z brzusia", a maskotką zostaje Słonik Snifek. Przegrywa z nim mrówkojad Robbie, lecz na pocieszenie dostajemy informację, że zostanie on maskotką karteli narkotykowych, bo dzięki bardzo długiemu nosowi może wciągać olbrzymie ilości kokainy. Na scenie odbywa się teatralna aborcja na kobiecie, z przyczepionym do nóg tekturowym transparentem z hasłem "Nigdy nie będziesz szła", czyli przekształceniem najbardziej znanego tekstu protestów przeciwko ustawie antyaborcyjnej.

 "Tu nikt nie przepada za Żydami"

Bardzo ujęła mnie w przedstawieniu opowieść nakreślona przez Ewę Kowalewską, liderkę ruchu pro-life w Polsce, znaną z katolickich fiksacji religijnych. Jej satyryczna wersja w Have a Good Cry mówi o cudownym obrazie Matki Boskiej, co to wędrując uzdrawia chorych i zamyka kliniki aborcyjne (twórczynie zainspirowały się historią zaprezentowaną przez Kowalewską na Kongresie Rodziny w 2015 roku). W USA takich przybytków obraz zamknął osiemdziesiąt! Gdy na scenę wkracza Matka Boska, to oznajmia: "Ja nie rozumiem, czemu jestem taka sławna w tym kraju. Przecież tu nikt nie przepada na Żydami". Po czym z przerażeniem odkrywa, że trafiła na klinikę aborcyjną i postanawia ją zamknąć, chowając napis w swoim płaszczu. Później nakłada na siebie worek, w którym wykonuje szyderczo rozseksualizowany "taniec pro-life".

Powyższy opis to tylko wybór z części humorystycznej. Szpecht zamyka tragikomiczny show o aborcji częścią podaną widowni już na poważnie. Wykorzystuje w niej najsmutniejszą muzykę świata, czyli Adagio for Strings Samuela Barbera. Kulturowo identyfikujemy ten utwór z filmem o wojnie w Wietnamie, Pluton. Ta produkcja reprezentuje zjawisko melodramatycznej wrażliwości w kinie akcji, określanej terminem male weepie. I podobnie, jak trudno byłoby przełożyć wieloznaczny tytuł Have a Good Cry, tak i to pojęcie posiada ładunek ambiwalencji. W male weepie kwestię nadrzędną zajmuje męskość, która w toku akcji ulega umocnieniu, bądź częściowemu podważeniu. Faceci jako tacy nie mogą co prawda płakać, lecz mogą wyrażać poruszenie cierpieniami postaci wojowników w walce (Szklana pułapka) czy bitwie (Predator).

Magda Szpecht symbolicznie dokonała przejęcia ukradkiem ocieranych przez facetów łez na seansie Plutonu. W Have a Good Cry Polska staje się niejako polem walki - przestrzenią, w której mężczyźni pozwalają sobie na wyrażanie nienawiści do kobiet za pomocą represjonującego je prawa, systemów, urzędów itd. Bohaterki spektaklu w finale lądują ostatecznie na materacu i pozwalają sobie w końcu na płacz. Są jak bohater Plutonu, co już naprawdę, ale to naprawdę nie może znieść pola bitwy, trwania w koszmarnej rzeczywistości Wietnamu. Jedyna prawdziwa różnica polega między nimi tak naprawdę na tym, że on jeszcze może zostać ewakuowany z pola bitwy przez osoby reprezentujące władzę, lecz nikt nie podejmie się przecież ewakuacji Polek z Polski, bo to ich własny rząd zwrócił się przeciwko nim. Z tego Wietnamu póki co nie widać wyjścia.

Marek S. Bochniarz

  • Have a Good Cry
  • Scena Robocza
  • premiera: 8.06

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021