NEXT FEST. Wszystko, co ciekawe i świeże
Sam, kontynuując założenie o wychodzeniu ze swojej strefy komfortu i wybieranie przynajmniej jednego koncertu, na który w innych okolicznościach bym się nie przeszedł, zacząłem sobotę od Mery Spolsky, którą można było złapać na placu Wolności. I, prawdę mówiąc, była to jedyna festiwalowa decyzja, której żałowałem. Nie przesądziły o tym względy wykonawcze - artystka wraz z zespołem dawała z siebie maksimum zaangażowania, nawiązywała kontakt z publicznością, biegała po scenie nie tylko z mikrofonem, ale również z gitarą. Stawała też za syntezatorem, co tylko udowadniało, że to nie nudny, sztampowy występ. Estetyka w jakiej utrzymany był koncert, z przesterowaną gitarą i atakującymi uszy klawiszami, rozminęła się po prostu z tym, czego potrzebowałem w tamtym momencie. Nie da się jednak ukryć, że publiczność dopisała. W dodatku nie tylko jeśli chodzi o osoby, które kupiły bilety specjalnie na jej występ, ale i ludzi, którzy obserwowali Mery zza płotu okalającego plac Wolności.
W ramach swoistej odtrutki uznałem, że zamiast poznawać nowych wykonawców, zobaczę ponownie zespoły po których wiem, czego się spodziewać. Efektem tego był muzyczny maraton między Pod Minogą i W Starym Kinie, gdzie między 20 a 22 zaprezentowali się daysdaysdays, Zespół Sztylety oraz Lochy i Smoki. Każda z tych grup obraca się wokół takich gatunków jak emo, post-hardcore czy noise rock i mam nieodparte wrażenie, że właśnie w przypadku takiego grania najłatwiej było stwierdzić, że będzie intensywnie. Wszystkie trzy zespoły miały do dyspozycji zaledwie półgodzinny slot i wszystkie wycisnęły te 30 minut do maksimum, prezentując niekiedy bardzo krótkie, ale hałaśliwie melodyjne kawałki.
Daysdaysdays mogło zaskoczyć przypadkowych widzów śpiewającym perkusistą, Zespół Sztylety basistą/wokalistą, który w połowie seta wszedł w publikę nie przestając grać, by po chwili wrócić na scenę już bez koszulki, natomiast Lochy i Smoki trzema różnymi wokalami, które serwowali obydwaj gitarzyści i basista. Sam jednak nie zostałem zaskoczony niczym nowym, poza świeżymi kompozycjami Sztyletów oraz Lochów, które pozwalają mi wnioskować, że zdecydowanie warto czekać na nowy materiał od każdego z tych zespołów. I nawet jeśli sale nie były wypełnione po brzegi - trudno. Będąc muzykiem alternatywnego podziemia nie sposób konkurować z Nosowską, Makowieckim czy Jamalem. I tak energia, która wypełniła Stare Kino i Minogę, była szalenie zaraźliwa.
Tak jak w przypadku poprzednich dni, 4-5 całych koncertów jednego dnia to w zasadzie maksymalny wynik, jaki mogłem uzyskać bez uciekania z czegoś przed końcem, czy potykania się o własne nogi, przemierzając rozkopany Poznań. Poza tym podobnie jak Spring Break kilka lat temu, tak i Next Fest obecnie, okazał się imprezą, której aspekt towarzyski był niezwykle istotny. Dobrze było trafić na znajome twarze z całej Polski, których obecność udowadniała, że nieustannie warto być w Poznaniu w ten kwietniowy weekend. To właśnie tu gromadzi się branża, muzycy i fani tego co świeże i ciekawe w polskiej muzyce.
Mógłbym wprawdzie łapać końcówkę Jamala, stać w długiej kolejce przed Blue Notem, by zobaczyć Anieli, czy kierować się do Tamy, gdzie KAMP! mieli zagrać najdłuższy, bo aż dwugodzinny koncert, wieńcząc w ten sposób pierwszego Next Festa, jednak ostatecznie postawiłem na networking, dyskusje o muzyce i afterparty w Kisielicach, gdzie Pawlack, Goddie i chłopaki z Niemocy zapełniali parkiet. Czy czegoś żałuję? Wyłącznie tego, że nie dawało się być w kilku miejscach naraz. Organizatorzy już zapowiedzieli przyszłoroczną edycję, zatem się nie żegnamy. Do zobaczenia za rok!
Marcin Małecki
- Next Fest Showcase & Conference - dzień 3.
- m.in. Pod Minogą, W Starym Kinie, Kisielice
- 22.04
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023
Zobacz również
God save the film
Mały czołg, wielka historia
Kultura na weekend