Perpetuum zła
Jest w historii ekstremalnego metalu kilka nazw, które z biegiem lat stały się osobnymi światami - rozpoznawalnymi po jednym riffie, jednym krzyku wokalisty, a nawet jednej grafice. W tym osobliwym panteonie Cradle of Filth zajmują miejsce dość niewygodne, bo są zbyt widowiskowi dla "prawdziwego" black metalu, a zbyt ekstremalni dla klasycznego heavy. A jednak, kiedy spojrzeć na ich drogę od "The Principle of Evil Made Flesh" (1994) po tegoroczne "The Screaming of the Valkyries" (2025), widać coś, czego w ekstremalnym metalu wcale nie ma tak wiele - konsekwentną, rozpisaną na dekady obsesję, zdolność do przeżycia kilku własnych śmierci i trwanie w przekonaniu, że czarny teatr i równie mroczna muzyka z kilkoma skandalami w tle mogą się wzajemnie napędzać jak szatańskie perpetuum mobile.
Historia Cradle of Filth zaczyna się jak wiele historii zespołów metalowych - w małym miasteczku, na zapleczu codzienności, w której metal jest jednocześnie ucieczką i formą organizacji świata. Hadleigh w hrabstwie Suffolk nie jest miejscem, które kojarzy się z rewolucjami kulturowymi, ale to właśnie tam młody Daniel "Filth" Davey wraz z gitarzystą Paulem Ryanem składał pierwsze riffy, inspirowane tym, co wówczas uchodziło za ekstremę. A więc wczesnym gotykiem, kinem grozy - od Clive'a Barkera po "Draculę" Coppoli - oraz coraz bardziej niepokojącymi doniesieniami z Norwegii, gdzie druga fala black metalu właśnie zaczynała budować własny mit.
Letnia trasa z gigantami z Emperor w 1993 roku była dla chłopaków momentem symbolicznym - byli jeszcze przed debiutanckim albumem, a już stali w oku cyklonu, który media opisywały okładkami o kościołach stających w płomieniach. A przecież pierwsza próba nagrania albumu "Goetia" (1992) skończyła się katastrofą, w której studio kasuje taśmy po konflikcie z wytwórnią. Jednak zamiast płakać nad utraconym materiałem, zespół pisze wszystko od nowa. "The Principle of Evil Made Flesh" (1994) to materiał jeszcze bardzo surowy, post-thrashowo-blackmetalowy, ale już z wyraźnym szkieletem tego, czym Cradle będą za kilka lat - ożywczą mieszanką brytyjskiego folkloru, estetyki horrorów z wytwórni Hammer, erotyczno-bluźnierczej ikonografii i poczucia, że nawet bardziej niż o szeroko pojęte zło chodzi w tym o dobrze pomyślany teatr.
Potem następuje okres turbulencji: spór z nową wytwórnią Cacophonous, prawie skasowany drugi album, dwa równoległe byty "Dusk... and Her Embrace" (wersja pierwotna i ostateczna), podział zespołu na dwa obozy, sądy, prawnicy. Słynna koszulka grupy z napisem "Vestal Masturbation / Jesus Is A Cunt" jest brutalnym, anarchicznym gestem grupy wymierzonym w świętość jako instytucję, a kiedy w 1996 roku jeden z fanów zostaje skazany na mocy XIX-wiecznego prawa za jej noszenie, "Kredki" z zespołu "tylko dla wtajemniczonych" stają się nagle medialnym "problemem społecznym". Tę łatkę umocniła jeszcze sesja fotograficzna członków zespołu w Watykanie, która zakończyła się interwencją uzbrojonych strażników.
Tak oto zespół szybko uczy się, że ich muzyka istnieje w zimnej infrastrukturze, która pochłania, mieli i przetwarza kapele szybciej, niż zdążą napisać kolejny riff. Wszystko to prowadzi do 1996 roku, kiedy ostateczna wersja "Dusk... and Her Embrace" wychodzi już dla Music For Nations. W jej ramach następuje przełamanie formuły - black metal zostaje obudowany symfonicznym rozmachem, gotycką liryką i czegoś będącego muzycznym odpowiednikiem mrocznej powieści z rodzaju tych, do jakich przyzwyczaił nas King Diamond. Najlepszym tego przykładem jest "Cruelty and the Beast" (1998), stanowiący koncept-album wokół postaci Elżbiety Batory, z jej mitem krwi, seksualności i okrucieństwa.
Później przychodzi czas na jeszcze bardziej filmowe płyty - "Damnation and a Day" (2003), zrealizowana z udziałem Budapeszteńskiej Orkiestry i Chóru, oraz "Nymphetamine" (2004), które do dziś jest największym sukcesem komercyjnym Cradle of Filth. Od tego czasu zespół ostro flirtuje z mainstreamem i sytuacjami, w których jego bus mylą z pojazdem Ozzy'ego Osbourne'a i serwują im darmowe drinki, bo ktoś bierze Daniego za członka nu-metalowego KoЯna. Co jednak znaczące, nie idą za tym zmiany muzyczne, bo grupa wciąż publikuje płyty, które raczej nie są łatwym towarem. To nadal symfoniczny black metal pełną gębą, z długimi, rozbudowanymi kompozycjami, gęstymi aranżacjami i jadowitym piszczeniem wokalisty, krzyczącego teksty pełne odniesień literackich, historycznych i okultystycznych.
W 2025 roku Dani Filth jest jedynym stałym członkiem Cradle of Filth. Przez zespół, mający na koncie kilkanaście albumów, przewinęło się około 35 osób, co mogłoby świadczyć o toksycznym środowisku, nieudolnym zarządzaniu albo zwykłym chaosie. Dani odpowiada na to inaczej - w wywiadach mówi o "wysokich oczekiwaniach". Twierdzi, że realnie zwolniono zaledwie kilka osób, a reszta odchodziła, bo "życie wzięło górę". Jego zespół od początku był projektem z silnym jądrem decyzyjnym, opartym na wyobraźni jednego człowieka, który wymyślił dla siebie postać demiurga, klauna, kaznodziei, błazna i kata w jednym - i konsekwentnie ją gra.
Niemniej jednak to, co dzieje się wokół Cradle of Filth w ostatnich miesiącach, to brutalna lekcja późnego kapitalizmu zapewne nie tylko w metalu. Najpierw Zoë Federoff, grająca w zespole na klawiszach, ogłasza odejście w trakcie trasy, a następnie doprecyzowuje, że decyzja zapadła wcześniej, lecz przyspieszyła z "pewnych powodów". Chwilę później gitarzysta Ashok, a prywatnie jej mąż, zapowiada rozstanie z bandem zaraz po trasie, mówiąc o niskich stawkach, stresie, braku priorytetowego traktowania i znikających współautorstwach - także przy utworze nagrywanym z gwiazdorem Edem Sheeranem (!), który, co gorsza, miał być akcją charytatywną, a finalnie stał się projektem komercyjnym.
Zoë publikuje projekt umowy, który aż razi po oczach: niskie wynagrodzenia, pierwsza "podwyżka" po siedmiu latach, brak realnej ochrony muzyków sesyjnych. Dodaje też kontekst osobisty - toksyczne środowisko, stan zdrowia, poronienie, w końcu decyzja o odejściu w imię ratowania przyszłości swojej i rodziny. Dani Filth oczywiście odpiera te zarzuty. Prawda zapewne leży pośrodku, jednak z zewnątrz mniej chodzi o to, kto ma rację, a bardziej o zjawisko widoczne w dużych, rozpoznawalnych zespołach bez względu na gatunek, prekaryzację, niejasne kontrakty oraz wymóg "wiecznej gotowości" kosztem zdrowia i życia prywatnego muzyków. Dziś Cradle of Filth jest tego chwilowym symbolem. Paradoks polega na tym, że zespół, który od trzech dekad gra muzykę o cierpieniu, krwi, kulcie i destrukcji, nagle pokazuje, że najbardziej destrukcyjne bywa to, co dzieje się poza sceną...
Na całe szczęście wszystkie te sporne kwestie nie mają wpływu na jakość płyty "The Screaming of the Valkyries" (2025). Album jest pełen mikro-portali do historii zespołu. "White Hellebore" - utwór typu "piękna i bestia" - przypomina o linii prowadzącej od "Cruelty and the Beast" do "Nymphetamine": duetach wokalnych, quasi-balladowej dramaturgii i galopie, który jednocześnie jest metalowy, ale i niemal heavy-powerowy w swojej konstrukcji. "Malignant Perfection" to z kolei esencja tego, co w Cradle najbardziej charakterystyczne - unikalny klimat budowany na klawiszach i sekcji rytmicznej, powolne piętrzenie napięcia i refren, który wchodzi tak, jakby ktoś otwierał drzwi do innego pomieszczenia w tym samym nawiedzonym domu. Na drugim biegunie mamy utwory "You Are My Nautilus" i "Ex Sanguine Draculae", które są przykładami kompozycji zmieniających się wiele razy, a jednak wcale nie tracących spójności. "The Screaming of the Valkyries" może nie jest szczytowym osiągnięciem na miarę "Dusk..." czy "Cruelty...", ale też w żadnym razie nie próbuje z nimi konkurować. Nie musi - broni się siłą doświadczenia, ale też scenicznym show, które bez względu na aktualną sytuację w zespole, zawsze jest wyjątkowym, blackmetalowym doświadczeniem. Już za kilka dni będziemy mogli być jego częścią.
Sebastian Gabryel
- Cradle of Filth
- 21.11, g. 20
- B17
- bilety: 178 zł
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz również
Przed własną metryką
Odsłonięto tablicę upamiętniającą Andrzeja Sikorskiego
Współbycie w kuratorstwie