Hołd, czerń i zniewaga
Do pewnego stopnia tak się właśnie stało - z utworu usunięto partie mówione, a dość błahą w gruncie rzeczy historię konkurów o rękę owdowiałej Hrabiny (uwikłanej w nieszczęśliwy trójkąt miłosny) reżyserka Karolina Sofulak stara się zamienić w niemalże alegoryczną opowieść o nieszczęsnych losach kobiet i naszego, równie mało szczęsnego, kraju. "Hrabina" doczekała się nawet sugerującego to wprost podtytułu - "Sen Niepodległej Pol (s)ki". Za odwagę podjęcia tego wyzwania należą się niewątpliwie brawa, zwłaszcza że w wielu aspektach ta koncepcja broni się scenicznie - a o to przecież chodzi. Niemniej nie opuszcza mnie wrażenie, że ta inscenizacja jako całość jest po prostu niespójna i - co gorsza - w natłoku sprzecznych sygnałów staje się dla przeciętnego widza nieczytelna.
Zacznijmy jednak od tego, co się udało. Pod względem realizacyjnym najnowsza produkcja Teatru Wielkiego jest rzeczywiście imponująca. Potężną scenografię (autorstwa Doroty Karolczak) umieszczono na scenie obrotowej, z czego reżyserka w dwóch pierwszych aktach skwapliwie korzysta. Dynamiczna konstrukcja sceniczna składa się w sumie z sześciu oddzielnych przestrzeni, które stale przesuwają się przed naszymi oczami, kreując nieco baśniowy świat, daleki od stereotypowego arystokratycznego salonu Hrabiny czy też wiejskiego dworku Chorążego. Sceniczna akcja przesuwa się także w czasie - od czasów Moniuszki sportretowanych na początku przedstawienia, przez międzywojnie w akcie środkowym, aż po współczesność w finale przedstawienia.
Aluzje do historii Polski ostatnich dwustu lat są aż nadto czytelne i gęsto usiane. Ściany zdobią zakrwawione mapy z czasów walki o niepodległość, nie brak kontuszy i szabli, ale ten polski dom to właściwie ruina, zostały z niego tylko gruzy. Ostatnia część przedstawienia toczy się z kolei przy okrągłym stole, którego wymowa jest oczywista, a wciąż znajdującą się na scenie "tamtą" ruinę przykrywa folia. Sofulak nie boi się wyraźnych politycznych aluzji - przy stole zasiadają sami mężczyźni; część z nich nosi krawaty (w dwóch wyłącznie kolorach: czerwonym albo czarnym), a pozostali to przedstawiciele Kościoła. Słyszymy wówczas skoczną pieśń "Pójdziemy na łów", mówiącą o drużynie myśliwskiej wracającej z polowania i dzielącej między sobą łupy... W tej scenicznej wizji bilans społeczno-polityczny ostatniego 35-lecia okazuje się więc jednoznacznie negatywny, gdyż jako kraj mimo upływu lat nie potrafimy zadbać o bardziej sprawiedliwe rządy.
To jednak tylko jedna warstwa owego "Snu Niepodległej Pol (s)ki". Inna, głębsza i bardziej rozbudowana, dotyczy wymiaru, by tak rzec, genderowego. Karolina Sofulak w swoim spektaklu stara się odwrócić kierunek dotychczasowych wystawień "Hrabiny" i ukazać historię - jak sama mówiła w wywiadach - niejako z punktu widzenia bohaterki. Zdaniem reżyserki żarty z owdowiałej kobiety, która ma swoje zdanie i ambicje, są już dziś nie na miejscu - w najlepszym razie okazują się nieśmieszne. Dlatego Hrabina w kreacji Aleksandry Orłowskiej ukazana zostaje jako postać silna i władcza, niemająca w sobie za grosz naiwności. W pierwszej odsłonie przedstawienia bohaterka ma na sobie strój florecistki i ćwiczy się w szermierce. W czasie arii Kazimierza wyznającego jej miłość ("Od twej woli") bohaterka dosłownie nad nim góruje - znajduje się piętro wyżej, potrząsa włosami i beznamiętnie spogląda z wysokości: to ona jest tu panią sytuacji. By podkreślić inne odczytanie tej postaci, w kluczowej scenie balu bohaterka pojawia się w eleganckich czarnych spodniach i żakiecie oraz czerwonej bluzce - choć w libretcie mowa przecież o pięknej sukni rozdartej przez niezdarnego Kazimierza. Niby wszystko brzmi dobrze, Hrabina nie jest żałosna ani naiwna, ale okazuje się przez to dumna, pyszna i próżna. Wszystkie znaczące sceny i rekwizyty podkreślają raczej jej wyniosłość: czy będzie to przymierzany przez nią świecący diadem przypominający zwierzęce rogi, czy też "tron" w postaci równie błyszczącego wielkiego żyrandola, na którym zasiada bohaterka. Hrabina (jak sama śpiewa) chce bowiem od świata hołdu, oczekuje wyłącznie podziwu - dlatego w gruncie rzeczy tak satysfakcjonujące okazuje się zrujnowanie jej kreacji przez Kazimierza (nie chcę zdradzać, jak zostało to tutaj zainscenizowane - sprawdźcie sami, naprawdę jest to moment wart wszystkich pieniędzy). Poirytowana bohaterka cierpi, ale trudno mieć dla niej wiele współczucia.
Jako figura kobiecego gniewu nie jest z kolei Hrabina do końca przekonująca, bo przecież w ostatnim akcie śpiewa to, co śpiewa - że sama zawiniła i musi teraz "obudzić się z ułudnych snów", przyznaje więc, że grzeszyła naiwnością; tak to już zostało przez Moniuszkę i librecistę Włodzimierza Wolskiego napisane. Innymi słowy reżyserka każe solistce kreować postać niejako przeciw tekstowi opery, co okazuje się koniec końców trudne. Jej postać zostaje w zasadzie pozbawiona komizmu - poza jednym momentem, gdy staje się ona obiektem żartów, to jest sceną przymierzania ubrań, w której zza parawanu wylatują fragmenty jej bielizny (wrzucane przez Kazimierza do ognia). W drugim akcie, gdy scena przemienia się w kabaretową rewię, Hrabina jako jedyna nie dołącza do tłumu groteskowych postaci, ale to tym bardziej podkreśla, że mamy do czynienia z zołzą. Próbując zrehabilitować tytułową bohaterkę, twórczynie niejako przeoczyły fakt, że wyśmiewa Moniuszko nie tyle konkretną płeć (czyż Dzidzi nie jest portretem żałosnego mężczyzny, który nie widzi niczego poza czubkiem własnego nosa?), ile pewne cechy charakteru.
Nic więc nie da się poradzić na to, że Kazimierz wybiera skromną i dobroduszną Bronię (znakomita Magdalena Pluta) zamiast pysznej i wyniosłej Hrabiny. Pozbawienie opery Moniuszki swoistej naiwności ma wszakże dalej jeszcze idące konsekwencje - otóż także Bronia nie wydaje się zachwycona tym, że Kazimierz zamierza pojąć ją za żonę. Bohaterka niby się na to zgadza, ale jest wyraźnie nieszczęśliwa - zresztą jaka panna młoda przywdziewa na siebie czarną żałobną suknię? W finale otrzymujemy zatem zwodniczy happy end; w gruncie rzeczy jest to jednak głęboko ironiczna opowieść o rozpadzie świata, a nie jego integracji, a widzowie powinni doświadczać raczej goryczy niż radości. Ta "Hrabina", mimo wesołego II aktu, właściwie wymierzona jest przeciw złudzeniom jakiejkolwiek jedności (narodowej, rodzinnej, miłosnej), mimo że w ostatnich wersach śpiewa się tu przecież właśnie o tym ("Wiwat żona, mąż! I kochajmy się, panowie! Kochajmy się wciąż!"). Nie ma się więc co dziwić, że elegijny polonez otwierający III akt, z udziałem ubranych prawie wyłącznie w czarne kostiumy kobiet, przywodzi na myśl czarne protesty z ostatnich lat. "Hrabina" nie chce pozwolić nam zapomnieć, że wokół tych fundamentalnych spraw toczy się dziś najsroższa walka.
Doceniając wyrazistą wizję sceniczną, a także świetny poziom muzyczny przedstawienia (orkiestrą dyryguje Katarzyna Tomala-Jedynak), budzi się we mnie opór, by w pełni tę gorzką i ironiczną "Hrabinę" zaakceptować. Może stoi za tym tęsknota za bardziej pozytywną wizją, a może nieskrywane upodobanie do form komicznych, ale najbardziej przypadł mi do gustu środkowy akt, w którym górę bierze żywioł zabawy i groteski. Na scenie dzieje się mnóstwo, kostiumy są przerysowane (peruki z pereł!), pojawiają się elementy dekoracji o jawnie seksualnych konotacjach, a głosy śpiewaków i chóru łączą się w radosnej polifonii. Sofulak zręcznie zamienia "Hrabinę" w rewię, a w efekcie taki rodzaj ironii i dystansu okazuje się w gruncie rzeczy bardziej strawny i skuteczny. Komizm strojów, zamierzona niezgrabność chórzystek, mechaniczno-slapstickowy ruch postaci (aktorsko świetnie wypada zwłaszcza Rafał Żurek jako Dzidzi) i niepoprawne aluzje wydobywają z opery Moniuszki więcej prawdy niż uniesione do góry pięści i srogie miny.
Adam Domalewski
- "Hrabia"
- reż. Karolina Sofulak
- Teatr Wielki
- recenzja z 10.10
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz również
PROSTO Z EKRANU. Święta racja
O śmierci bez przesady
Dwa konkursy literackie - zgłoś się!