Kultura w Poznaniu

Muzyka

opublikowano:

MY NAME IS POZNAŃ. Na sto procent!

- Przez tydzień potrafię być szalonym ekstrawertykiem, a potem przychodzą takie dwa dni, kiedy leżę w łóżku i nie chce mi się z nikim rozmawiać. To pewnie wynika z mojego ADHD. Ale lubię w sobie to, że nie można mnie do końca określić. Na pewno jestem szalonym marzycielem - mówi Oysterboy (Piotr Kołodyński), który niedawno wydał album Ody do letnich dni, w rozmowie z Sebastianem Gabryelem.

Mężczyzna trzyma gitarę i stoi do pasa w wodzie. - grafika artykułu
Oysterboy, fot. materiały prasowe

Przeglądając zapowiedzi i recenzje Twojego niedawnego debiutu, zauważyłem, że często mówi się w nich o czterech rzeczach - tęsknocie, miłości, spaniu i imprezach. Czym dla Ciebie osobiście jest ten materiał? 

Zbiorem moich myśli, uczuć i tęsknot. To też opowieść o życiowych sytuacjach - moich, ale również tych, które przydarzają się innym osobom. Na pewno jest to materiał bez ściemy - czuję w nim siebie w stu procentach. Niesamowite jest to, że można zebrać uczucia i przetworzyć je na dźwięki, akordy i teksty. Wtedy czuję się jak magik, który przekształca materię z jakiegoś stanu, którego nie da się zmierzyć żadnymi przyrządami, do stanu sonicznego, praktycznie namacalnego zmysłem słuchu. Czuję się spełniony, robiąc muzykę, a jeszcze bardziej spełniony, kiedy ludzie odnajdują w niej cząstkę siebie.

Ody do letnich dni przywodzą również myśl, że czasem potrzebny jest restart.

Podczas komponowania tej płyty bardzo mocno zainteresowałem się kwestią swojego zdrowia psychicznego. Zauważyłem, że większość młodego społeczeństwa ma problemy, między innymi dlatego, że jesteśmy zwyczajnie przebodźcowani. Wojna, pandemia, globalne ocieplenie, polityka, kryzys gospodarczy. No i media społecznościowe, które potrafią sprawić, że czujemy się "niewystarczająco dobrzy". Naprawdę w 2023 roku warto często się restartować... Dbanie o siebie - to niezmiernie ważne, a balans między pracą a odpoczynkiem jest tu kluczowy. Ja polecam podróże, wycieczki nad wodę... Nic mnie tak nie inspiruje, jak tydzień w przyczepie na Helu poza sezonem, gdy mogę surfować na desce. Czasem po prostu nagromadzi się w głowie za dużo "toksyn", wtedy nie ma czym oddychać. A przecież trzeba oddychać, trzeba zaczynać od nowa, w pełni sił.

Jak często podkreślasz, Oysterboy to projekt "100% DIY" (Do It Yourself - zrób to sam). Dlaczego wolisz polegać w nim wyłącznie na sobie?

Mam kilka projektów muzycznych - zespół Terrific Sunday, gram koncerty z Muchami. Jestem producentem, pomagam też innym robić muzykę. A Oysterboy to w stu procentach mój solowy projekt, w którym robię, co tylko chcę - nawet sam zajmuję się nagrywkami w swojej sypialni i domowym studiu. Jeśli chcę zadziałać z kimś, mam od tego inne projekty i kolaboracje, które zresztą bardzo lubię.

Zadałem to pytanie, bo wsłuchując się w Twoje utwory, zacząłem zastanawiać się, czy to "100% DIY" może wynikać z tego, że tyle samo procent jest w tobie introwertyka. Czujesz się trochę samotnikiem?

Wręcz przeciwnie - chociaż zależy od dnia, tygodnia czy miesiąca. Przez tydzień potrafię być szalonym ekstrawertykiem, a potem przychodzą takie dwa dni, kiedy leżę w łóżku i nie chce mi się z nikim rozmawiać. To pewnie wynika z mojego ADHD. Ale lubię w sobie to, że nie można mnie do końca określić. Na pewno jestem szalonym marzycielem.

Indie pop, dreampop, shoegaze... To style chyba najbardziej obecne w Twojej solowej twórczości. Gdybyśmy mieli spojrzeć na Twoją półkę z płytami, które z nich byłyby najmniej zakurzone? To rzecz w stylu My Bloody Valentine czy raczej klimat Toro Y Moi? No i gdzie w tym wszystkim jest Morrissey, któremu poświęciłeś Odę do Morrisseya, czyli promujący płytę singiel?

Mieszkam w bardzo starej kamienicy i pewnie wszystkie moje płyty są trochę zakurzone, choć staram się regularnie je odkurzać (śmiech). W ostatnich latach najczęściej pod igłę trafiają u mnie DIIV, Future Islands, Steve Lacy, Mac Demarco... Czyli tak, raczej klimaty indie. Jednak absolutnie nie ograniczam się do słuchania tylko tego gatunku. Mam wkręty na powroty do słuchania kalifornijskiego punk rocka, np. starego The Offspring czy nu metalu w stylu Deftones. Ale ostatni wyjazd spędziłem wyłącznie przy dźwiękach Beyoncé, Taylor Swift i Harry'ego Stylesa. Kocham też wracać do When We All Go To Sleep, Where Do We Go? Billie Eilish. Do spania odpalam muzykę filmową, klasyczną i ambienty Briana Eno, a do pracy - playlistę jazzową. Studia spędziłem przy dźwiękach Davida Bowiego, The Beatles, The Cure, The Smiths. A co do Morrisseya, dla mnie to jedna z najważniejszych postaci w muzyce rozrywkowej XX wieku. Na pewno nie dogadałbym się z nim osobiście - ba, nie przepadam za nim jako osobą (śmiech). Jednak mimo to uważam, że to wielki poeta, kompletny artysta z niepowtarzalną barwą wokalu i niemal szekspirowskimi tekstami. Muzyka The Smiths i Morrisseya ma w moim sercu specjalne miejsce i ich dźwięki budzą we mnie emocje nie do wytłumaczenia.

Jesteś przedstawicielem sceny, która - jak słusznie zauważasz - rośnie w coraz większą siłę, choć paradoksalnie niemal nie musi "wychodzić z sypialni". Czy Twoim zdaniem popularność - nazwijmy to szeroko - bedroom rocka to jakiś muzyczny znak czasów?

W latach 60. czy 70., żeby nagrać piosenkę, trzeba było wynająć bardzo drogie studio i zagrać utwór bezbłędnie, by nie tracić czasu i tym samym pieniędzy. Z biegiem lat sprzęt stawał się coraz bardziej kompaktowy i dostępny. A teraz potencjalne studio nagrań każdy nosi przy sobie - w swoim smartfonie. I muzycy powinni z tego korzystać. Każdy artysta powinien mieć podstawowe studyjko w sypialni - na przykład zestaw komputer plus interfejs i mikrofon, co w zupełności wystarczy - bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie wielka wena, która przecież jest niesamowicie ulotna. Kiedy czuję przypływ kreatywności, to nie zwlekam, bo nauczyłem się już, że podejście "nagram to jutro" po prostu nie działa. Kiedy pojawia się inspiracja, warto działać pod jej wpływem, od razu. Coś o tym wiem, bo przez takie zwlekanie z nagraniem kilka pomysłów już mi umknęło. Swoją drogą, nagrywanie metodami chałupniczymi często ma swój specyficzny klimat i brzmienie, które możemy kojarzyć z estetyką lo-fi. Ja uważam, że "brzmienie lo-fi" to wyłącznie atut. Bo jest prawdziwe, nieoszlifowane, a mimo to potrafi brzmieć "profesjonalnie".

Ody do letnich dni ukazały się na winylu. Nie każdy ma szczęście debiutować w tak zacnej formie. Masz słabość do wosku?

Uwielbiam ten format! Jest coś wspaniałego w tym, że winyl trzeba zakładać, opuszczać igłę, a potem przełożyć na drugą stronę, zdjąć igłę, wyłączyć i wyczyścić z kurzu, że można obserwować, jak igła dąży drogą wytłoczoną przez rowki... Dzięki temu, że to wszystko nie jest "idealne", a nawet potrafi być "uciążliwe", jesteśmy zmuszeni, by naprawdę słuchać. Muzyka przestaje być tłem i realnie skupiamy się na wyłapywaniu dźwięku, słów i znaczenia. Dodatkowo lubię świadomość, że nie ma w tym niczego cyfrowego. To po prostu igła, która ociera się o wydrążenia w wosku i przekształca energię wibracji na format dźwiękowy. To genialne i bardzo prawdziwe.

Dziś czujesz się bardziej Oysterboyem czy wciąż wokalistą Terrific Sunday? Czym jest dla Ciebie ta kapela w odniesieniu do działalności solowej?

Oysterboy gra w Terrific Sunday - oba projekty to moje projekty macierzyste i są dla mnie tak samo ważne. Z Terrific Sunday wkrótce wydajemy trzecią płytę i już cały się trzęsę z radości, że ludzie będą mogli ją usłyszeć. Jest naprawdę super!

Rozmawiał Sebastian Gabryel

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023