Henry (Adam Driver) i Ann (Marion Cotillard) są jak Yin i Yang - on, stand-uper, na scenie bezlitośnie prowokuje, lawirując na granicy czarnego humoru i dobrego smaku, ona, piękna i utalentowana diva operowa, pozwala swoim widzom i słuchaczom osiągać katharsis. Wydawałoby się, że tak odległe światy nie mogą się spotkać, a jednak wybucha między nimi płomień miłości. Jako ludzie sukcesu wciąż pozostają na świeczniku mediów, które kreują ich na idealną parę. Jednak za zamkniętymi drzwiami nie wszystko wygląda pięknie - narodziny córki, Annette, oraz bolesny koniec kariery Henry'ego zapoczątkowują ciąg wydarzeń, który na zawsze odmieni ich losy oraz... uczucia.
Musical jest gatunkiem mocno skodyfikowanym - w klasycznej odsłonie zwykłe partie dialogowe przeplatane są fragmentami śpiewanymi, na których opiera się fabuła filmu. Carax, twórca Holy Motors, to jednak reżyser z zacięciem eksperymentatorskim i pod tym względem nie zawodzi - w Annette idzie na całość, prawie całkowicie pozbywając się normalnych dialogów. Bohaterowie wyśpiewują niemal każde słowo, każde zdanie, jakie pada w filmie, nie dając chwili wytchnienia. Reżyser atakuje widza bodźcami dźwiękowymi, a przy tym zręcznie bawi się granicą oddzielającą rzeczywistość od fikcji, widza od bohaterów czy fakty filmowe od tego, co dzieje się w świecie wyobraźni.
Formalnym rozbuchaniem twórcy nie byli w stanie jednak całkiem zagłuszyć pewnych zgrzytów. Nie przekonały mnie reżyserowane interakcje między komikiem a widownią, które stanowią niemalże zaprzeczenie idei stand-upu. Opowiadana historia okazuje się też dość banalna, wręcz szekspirowska w swej istocie - mamy tu miłość i śmierć, walkę o władzę, ducha zemsty i tak dalej - choć gra toczy się tu nie o tron, lecz o duszę dziecka. Nieprzypadkowo we wstępie przywołałem właśnie filmy Aronofsky'ego i von Triera, reżyserów o twórczym ego wielkości Drogi Mlecznej. Bo kiedy zaczyna się robić naprawdę dobrze, w dużej mierze dzięki mocnemu finałowi, przywołującemu na myśl znakomite Kafarnaum Nadine Labaki, to nagle zaserwowany nam zostaje komunikat informujący, żebyśmy zostali na scenę po napisach (Widzu, halo! Mamy ci coś ważnego do przekazania, nie możesz uronić ani słowa!).
Jak mawiał Quentin Tarantino, nie idziesz na koncert Metalliki, by prosić sk...wysynów, żeby ściszyli muzykę. Parafrazując jego słowa, nie po to idziesz na musical, by potem narzekać, że jest za dużo śpiewania. Cóż, powiem więc tylko, że pod koniec trochę zatęskniłem za tak banalnym środkiem wyrazu, jakim jest cisza. Dla ścisłości, mówię tu o poczuciu przebodźcowania, nie o jakości utworów, choć i do nich mam stosunek ambiwalentny - te wpadają w ucho, choć nie jestem przekonany, że niczym mantrę trzeba dziesiątki razy powtarzać słowa "miłość" czy "strach", nawet jeśli teksty traktują właśnie o miłości i strachu. Mimo to Annette jest produkcją tak zaskakującą i na swój sposób świeżą, że warto się z nią zapoznać. Dla świetnych, zagranych po szekspirowsku kreacji Adama Drivera i Marion Cotillard, dla niebanalnej formy i dla tytułowego małego drewnianego rudzielca, który niewiele mówi, ale ma światu całkiem sporo do powiedzenia.
Adam Horowski
- Annette
- reż. Leos Carax
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021