Jestem zwolenniczką równowagi. Jak jest natura, to musi być też kultura. I w myśl tę właśnie, po powrocie z grzybobrania, wybrałam się bezpośrednio do kina. Jakie było moje zdziwienie jednak, kiedy po kolejnym, tym razem filmowym spacerze po Lesie w reżyserii Lidii Dudy wcale nie poczułam się lepiej? Ale to niby nic nadzwyczajnego, bo ten znajduje się przy polsko-białoruskiej granicy. I wiadomo, że kryzys humanitarny na pograniczu, tuż przy Puszczy Białowieskiej, wciąż trwa. Ale dziwne jest z kolei to, że najbardziej obeszła mnie postawa głównej bohaterki...
Twórcy zabierają widzów do pięknego domu Asi i Marka, którzy od razu po studiach, czyli jakieś 10 lat temu, kupili go na Podlasiu. Nie wiemy, czym się zajmują, skąd mają pieniądze na rachunki, czy dzieci chodzą do szkoły czy rodzice uczą je w domu, ale wiemy za to, że na ich podwórku razem z radosnymi maluchami - a mają ich troje: dwóch chłopców i dziewczynkę, biegają też radosne kury. W tym drewnianym domu natomiast, obok ogromu sprzętu: począwszy od telefonów, przez noktowizory, po fotopułapki czy kamery leśne, stoi w kuchni sprawny piec kaflowy, a nad nim wiszą rustykalne chochle. Obok ekspresu do kawy z kolei stoją kubki w ludowe wzory. To dom, gdzie zupełnie bez zażenowania gawędzą przy jednym stole współczesność i nowoczesność z tradycją, wyidealizowaną historią, wciąż pokutującym mitem wsi, tej spokojnej i wesołej.
Z zapowiedzi filmu wynikało - ale być może tylko ja miałam takie oczekiwania, że będzie to tytuł przede wszystkim o uchodźcach. No i o dzieciach, które wrzucone zostały w ten okrutny kontekst. Dokument o ludzkiej tragedii, jaka dzieje się w lesie, doraźnie na oczach tubylców, a zaocznie na oczach całego świata. Świata, który nieraz pomaga osobom w kryzysie nie mniej, niż będący na miejscu aktywiści albo lokalsi. Oczywiście Asia i Marek po tym jak odkrywają, że niedaleko nich ukrywają się w lesie ludzie, organizują dla nich ciepłe ubrania, donoszą jedzenie, w krytycznym momencie wzywają też pomoc medyczną. I działają tak dłuższy czas. Sytuacja na granicy jednak się nie zmienia i to wykańcza kobietę. Asia otwarcie mówi, że ich przeprowadzka na Podlasie była podyktowana dobrem dzieci, bo chciała je uchronić przed problemami współczesnego świata. Pragnęła, żeby wychowały się w zgodzie z naturą, w spokoju. Przyznaje też, że drugi raz, wiedząc, że tak będzie wyglądał jej "raj", nie podjęłaby takiej decyzji.
Jestem szalenie ciekawa czy Duda, jeszcze na etapie myślenia o filmie, zaplanowała/przewidziała ten pozornie tylko (przynajmniej dla mnie) podwójny dramat, złożoność sytuacji: uchodźców, ludzi walczących o swoje życie oraz zrozpaczonej matki, która zderzyła się z rzeczywistością nie tak kolorową jak cerkwie, meczety czy zwyczajne chaty Podlasia. Oczywiście, że wydarzenia na pograniczu determinują życie rodziny Asi i Marka. Dzieci bawią się w ratowanie uchodźców, pomagają przygotowywać paczki dla potrzebujących, a potem sprzątają po nich obozowiska w lesie. Ale nie rozpaczają! Naturalnie wrzucone w tak beznadziejną sytuację robią, co mogą. A jedyne, co ich rzeczywiście martwi jak sądzę, to płacząca mama... I nie chce rozprawiać o wrażliwości. Bo z pewnością tej bohaterce nie brak! Ale w momencie, kiedy ktoś ucieka ze swojego kraju, jest wiele dni w drodze, jest mu zimno, jest głodny i prawdopodobnie nie wie nawet dokładnie, dokąd zmierza, bo chce przeżyć, jej rozpacz z powodu tego, że jej własna ucieczka od problemów dzisiejszego świata (a z nimi trzeba sobie radzić, rozwiązywać) nie udała się, wydaje się po prostu nieważna. A przynajmniej drugo, trzecio, czwartorzędna...
To, że nie sympatyzuję z Asią, nie przekreśla oczywiście walorów samej produkcji. Bo to przyzwoity dokument, w którym obraz gra taką samą rolę jak słowo. Bo to ciekawe studium rozmowy - ojca z dziećmi czy też męża i żony, którzy mierzą się z konsekwencjami swojej decyzji. I idylliczny krajobraz też samego Podlasia - już nie z miejscowymi, tylko napływową ludnością, ukazaniu jego sprzeczności, ciemnej i jasnej strony. Bólu i cierpienia z jabłkiem czy lubczykiem wprost z ogródka.
Bohater Przynoszę Ci dzikość z kolei - muzyk i "łowca dźwięków" Michał Zygmunt, na swoją drewnianą łódź zabiera nastoletnią córkę Karinę. Dziewczyna przemierza z nim kilometry rzeczne (nie towarzyszy mu jednak całe czterdzieści dni), w poszukiwaniu tytułowej dzikości. Na ile to była jej decyzja? Nie wiemy. Bywa szalenie ciekawa, ale też momentami znudzona. Nie marudzi jednak wcale. Bezdyskusyjnie Zygmunt wyrusza w tę podróż właśnie dla niej, to ona go napędza do działania. Bo chce, żeby miała przyszłość.
Punktem wyjścia do opowieści o tym, jak bardzo człowiek ingeruje w życie rzek, była katastrofa ekologiczna na Odrze sprzed kilku lat. Dokument otwiera i zamyka obraz tysięcy śniętych ryb i martwych mięczaków. Muszli, które po nich pozostały, a które jak wyjaśnia Zygmunt córce, są symbolem podróży i pielgrzymki. Tak więc zbiera je po drodze - z różnych rzek: wciąż dzikiego Bugu, Noteci, Warty czy Wisły, by oddać je po powrocie "swojej" zdegradowanej już mocno i chciałoby się powiedzieć w dobie powodzi "ujarzmionej" Odrze. I tchnąć w nią nowe/drugie życie.
Zygmunt jak Pan Maluśkiewicz na swoją łódź zmieścił naprawdę sporo, by przez cały ten czas, goszcząc na niej choćby Karinę, mógł skromnie, ale jednak funkcjonować. Jest zaparzacz do kawy, kuchenka turystyczna na naboje gazowe (wątpię by były ekologiczne, by można je było napełnić kolejny raz), krzesło składane, odzież na zmianę oraz oczywiście sprzęt do nagrywania dźwięków rzeki. I to było coś! Świetne mikrokoncerty: od szumu spokojnie płynącej wody, przez wylewającą się gwałtownie rzekę podczas otwierania dużej śluzy, po delikatny deszcz. To też ptasie recitale! Przynoszę Ci dzikość to sensualne doświadczenie, przede wszystkim pierwotny dźwięk, ale też piękne obrazy, które przez zbliżenia można było niemalże poczuć. To choćby drewno z krętymi, wydrążonymi przez korniki korytarzami.
Bohater wyruszył w podróż, by symbolicznie odzyskać dla rzeki dzikość - w niektórych miejscach wciąż na wyciągnięcie ręki/wiosła. By coś z tej dzikości pozostało jeszcze dla kolejnych pokoleń. Mówi, że trzeba to zrobić, ale nie wskazuje jak. Prowokuje do rozmowy. Ale w tej zapowiadanej przez niego czy tez twórców filmu ciszy czy samotności, w której się najlepiej się słucha, pojawia się też krzyk... i złość, której się nie spodziewałam. Pyskówka Zygmunta z kierowcą autobusu, który zabierał pasażerów w pobliżu miejsca biesiadowania bohatera z córką i nasmrodził spalinami, była jak rym w wierszu białym. Rozumiem, już tak nie smakowało. Każdy czasami nie wytrzymuje. Ale sam Zygmunt swoją łódź też transportował samochodem, a ta miała silnik... Nie wiosłował cały czas. Może czas nie tylko pogadać o relacjach natury i ludzi, ale też o równowadze... nie tylko wokół, ale też w nas?
Zarówno Las jak i Przynoszę Ci dzikość uczą. Nie nachalnie, ale jednak. Czego? Że nic nie jest czarno-białe. Że nic nie jest zerojedynkowe, że nie należy upraszczać, popadać w skrajności i trzeba dostrzegać to, co jest w środku, pomiędzy. Duda i Lach namawiają - i mnie im się udało przekonać, przynajmniej do próby zrozumienia innego niż własne podejścia, choć wciąż bardzo bliskiego. Ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nie użył choć raz jednorazowej pieluchy albo nie wypił kawy na stacji benzynowej. A to wcale przecież nie znaczy, że jest przeciw... naturze.
Monika Nawrocka-Leśnik
- 28. Festiwal Filmów Dokumentalnych OFF CINEMA:
- Las, reż. Lidia Duda, 27.10
- Przynoszę Ci dzikość, reż. Dyba Lach, 27.10
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024