Trochę zapomnieliśmy o islandzkim kinie, choć ma ono przecież u nas swoje grono miłośników. Ten daleki, północny kraj, w którym mieszka mniej ludzi niż na poznańskich Winogradach, dał światu w ostatnich dekadach całkiem sporą grupę utalentowanych reżyserów. Dobrą okazją, by sobie o islandzkim kinie przypomnieć, będzie czarna i czarno-biała komedia Hilmara Oddssona Matka siedzi z tyłu. Jej bohaterem jest nie najmłodszy już Jon, który mieszka z matką na najdalszym pustkowiu w kraju, który generalnie składa się z pustkowi. Rodzicielka całkowicie owinęła sobie syna wokół palca niczym kłębek wełny - nieprzypadkowo film zaczyna się sceną, w której Jon i mamusia robią na drutach swetry.
Ale pewnego dnia starsza pani nagle umiera. Przed śmiercią wielokrotnie powtarzała synowi, że chce być pochowana w rodzinnej wiosce na południu. Posłuszny Jon wyciąga więc z szopy zdezelowany samochód, ubiera matkę w najlepsze ciuchy, robi jej niezdarny makijaż i... sadza trupa na tylnym siedzeniu, po czym rusza w podróż. Ta zaś stanie się okazją do życiowych rozliczeń i wyciągnięcia spod dywanu brudów, których surową strażniczką była Pani Matka. Ona sama zresztą, mimo że martwa, wcale nie zamierza milczeć i toczy z Jonem zażarte dyskusje.
Jest w tym filmie to wszystko, za co lubimy kino islandzkie. Piękne i przerażające lodowe krajobrazy, spokój, a przede wszystkim suchy, kostyczny humor z kamienną twarzą. Nie przypominam sobie ani jednego ujęcia, w którym Jon by się uśmiechał. Mimo to film może też nieść otuchę - chociażby przypomnieniem w styczniowy wieczór, że inni mają... zimniej.
Bartosz Żurawiecki
- Matka siedzi z tyłu
- reż Hilmar Oddsson
- premiera: 5.01
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024