Albo ma się teatr, albo ma się spokój

Jak było? Intensywnie, wielowątkowo, momentami przaśnie, innymi z kolei bardziej refleksyjnie. Było wszystko - musical i extravaganza, pastisz na operetkę i teatr dramatyczny, satyra i monologi sięgające do tekstów źródłowych. Mamy też ogrom swobody, z jaką każda jedna z osób z obsady poruszała się po tym spektaklu, choć był to dopiero drugi pokaz "Pieścidełka". Zwykle aktorzy potrzebują kilku spektakli, żeby "rozepchać się" w postaciach, jednak w tym przypadku udało się od razu. Nikt z nich nie czuł się niepewnie, wszyscy doskonale wiedzieli, po co są na scenie i co mają do zrobienia - nawet jeśli każda z tych czynności mogłaby być nieco krótsza. Opowiadali o sobie i o tych, którzy byli przed nimi. Każda historia to inny człowiek, inna wrażliwość i relacja z teatrem, który zawsze stanowił punkt odniesienia.
Od coraz to szybszych kroków, których dźwięk dochodził do nas zza zasuniętej kurtyny do grupowego, rytualnego i transowego niemal biegu po okręgu. Siła wspólnoty przywiodła mi na myśl żywioł i być może skojarzenie to wcale nie jest na wyrost - gdyby nie oddolna inicjatywa wspólnoty, Teatr Polski w ogóle by nie powstał. Dlatego właśnie z okazji urodzin odwiedzili go niemal wszyscy, którzy na przestrzeni lat kształtowali jego charakter: Emil Zegadłowicz, Edmund Rygier, Jerzy Koller, państwo Byrscy, Stanisława Wysocka. Nie zabrakło też Wilama Horzycy, Andrzeja Lelewicza i Stefana Jaracza. A pamiętacie kim byli Bolesław Szczurkiewicz, Helena Modrzejewska, Artur Maria Swiniarski, Nuna Młodziejowska-Szczurkiewiczowa czy Gabriela Zapolska? No właśnie. To ich historie opowiadają nam losy Teatru Polskiego, na który spoglądamy przez pryzmat ich doświadczeń, ambicji i definicji teatru samego w sobie.
Próba wnikliwego zreferowania spektaklu zatrzymałaby nas tutaj na długie godziny, zatem skupię się na wybranych wątkach. Żaba - cudo! Fantastyczna Alex Freiheit, połowa Siksy, fenomenalnego duetu-zjawiska, od lat konsekwentnie burzącego zastany porządek świata, zamieniając go na wolność, równość i bezkompromisowość. Żaba niczym mistrzyni ceremonii wyłania się z teatralnych piwnic i wprowadza nas za kulisy Teatru Narodowego nad Wartą. Efektowne przejście z ekranu do trójwymiaru, z podziemi na widownię to jeden z ciekawszych zabiegów formalnych tego spektaklu. Freiheit hipnotyzuje, zachwyca sprawnością i nasyceniem swojej postaci. Po mocnym otwarciu Żaba znika, przemykając jedynie przez drugi, trzeci plan, w coraz to bardziej wymyślnych kostiumach. Jeśli wybierać się na "Pieścidełko" po raz drugi, to właśnie po to, by móc w całości poświęcić je na śledzenie Żaby i szukanie w niej strzępków historii teatru, którego - według legendy - stanowiła podwalinę.
Michał Kaleta w roli Jerzego Kollera, teatrologa i krytyka to kolejna postać, od której trudno było oderwać wzrok. A kiedy dołącza do niego Paweł Siwiak w roli Swiniarskiego, którego tak samo mocno chciałoby się przytulić, co zamknąć w teatralnych podziemiach po kres dni... Rewelacja. Obie postaci były queerowe.
Oprócz tego, zobaczyłam na scenie jeden z lepszych zespołów tanecznych, jakie miałam do tej pory przyjemność oglądać. Fantastyczna energia, wyczucie i świadomość ciała, a do tego choreografia Bartosza Dopytalskiego, sprawiły, że scena drżała w posadach. Orkiestra antraktowa pod batutą Adama Domurata momentami brzmiała naprawdę imponująco (wyróżnienie wędruje do sekcji smyczków), a przygotowany przez Joannę Sykulską Chór Pogłosy dodawał całości greckiego kolorytu. Moment występu samej Sykulskiej - ciarki!
Urzekły mnie również ukryte w tej historii "easter eggi". Ich tropienie to czysta przyjemność. Na wielkim rodzinnym weselu przypatrujemy się, kto, komu, co i dlaczego, dzieląc się tą wiedzą szeptem z najbliższymi i tylko w sekrecie. Były też nawiązania do sceny po drugiej stronie mostu [Teatru Nowego - przyp. red.] i owacji na stojąco, które miały miejsce zaledwie dzień wcześniej, był Święty Marcin i konteksty branżowe (jak choćby wzmianka o teatrze, który się wtrąca czy o sławetnym kolektywie Moniki Strzępki), były też całkiem udane popkulturowe parodie - Helena Modrzejewska jako mieszanka Taylor Swift z Britney Spears.
"Pieścidełko" to jeden z tych spektakli, w trakcie których każdy z widzów znajdzie coś, co pozwoli mu uznać to doświadczenie za satysfakcjonujące. Z jednej strony mamy historię teatru opowiedzianą przez pryzmat tworzących go postaci, ich planów, nadziei i czysto ludzkich rozterek, z drugiej - formę, której różnorodność zadowolić może nawet i tych, których utrzymanie koncentracji wymaga ciągłej stymulacji.
Za najmocniejsze punkty uznaję dwie z ostatnich scen: fantastyczny monolog Kornelii Trawkowskiej i poprzedzoną emocjonalną opowieścią piosenkę w wykonaniu Ewy Szumskiej. Pierwsza z aktorek, odsłaniając półnagie ciało, odsłoniła również i to, co dzieje się za tegoż odsłonięcia kulisami. Gdzie kończy się Trawkowska, a zaczyna grana przez nią postać? Do kogo należy jej/ich ciało? Czy można myśleć o nim jako o narzędziu? I co z publicznością? Do czego ma prawo? Co widzi, a czego nie dostrzega? Druga zatopiła się w bardzo osobistej historii, której słucha się na poły z niedowierzaniem, bo jak długo można patrzeć na teatr przez różowe okulary, a na poły z zazdrością - bo może to jednak miłość, może w oczach niektórych teatr, czegokolwiek by im nie zabrał, zawsze w finalnym rozrachunku daje im znacznie więcej?
Na uznanie zasługują też projekcje wideo Łukasza Łukasiewicza. Klimatyczne i nieprzegadane, w wartościowy sposób dopełniały dziejącą się na scenie akcję. Kostiumy Joli Łobacz i Bartosza Gorockiewicza były szalenie zróżnicowane (co można było zauważyć chociażby po samym zespole tanecznym) i pastiszowe w sposób, który trafnie dopełniał cały ten jubileuszowy chaos. Scenografia Gorockiewicza była połączeniem rewiowej sceny z półokrągłymi schodami, na których szczycie postawiono monumentalne rzeźby.
Czego zabrakło? Po pierwsze - tempa. Zdaję sobie sprawę, że wzięcie na tapet 150-letniej historii teatru to konfrontacja z ogromem materiału, wielowątkowymi opowieściami i bohaterami, spośród których każdy mógłby stać się tym pierwszoplanowym. Do piątkowego wieczoru nie powiedziałabym raczej, że ten sam spektakl może okazać się tak dynamiczny i intensywny, co zbyt rozciągnięty w czasie. Potrzeba żwawszego tempa i bardziej zbitej, nasyconej akcji pojawiła się u mnie już w okolicach trzeciej sceny i nie opuściła do samego końca. Porównać mogłabym to do wesela, na którym o g. 19 wszyscy są już po tańcach, torcie, rosole i trzech kolejkach, a od oczepin, po których bez wyrzutów sumienia można by ewakuować się do domu, nadal dzielą nas długie godziny.
Po drugie - niedosłowności, zbyt wiele zostało powiedziane wprost. Cenię spektakle, które zostawiają publiczności miejsce na domysły, pozwalając przy tym interpretować je przez pryzmat swoich doświadczeń i filtrów, przez które patrzymy na świat. Cichoń w "Pieścidełku" zreferował nam historię teatru - miejsca, które z założenia jest przestrzenią między innymi podważania rzeczywistości. Tu nastąpił odczyt, prezentacja, która - choć solidna, momentami naprawdę zabawna i wdzięczna - niezbyt zapraszała do dyskusji.
Po trzecie - tekstów, których naturalny rytm nie brałby muzyki pod włos. Brakowało mi płynności i lekkości, i nie chodzi tu nawet o braki wykonawcze (choć i te zdarzały się raz mniejsze, raz większe), co kompozycyjne, traktujące tekst i melodię piosenki jak spójną całość, a nie dwa osobne byty, które mogą, ale wcale nie muszą się spotkać.
Mimo wszystko jednak, udało się uchwycić specyfikę odświętnego, rodzinnego zjazdu - chaotycznego, intensywnego, jedynego takiego w historii, w trakcie którego dzieje się wszystko, wszędzie i naraz. Jest ekscentryczna kuzynka (tu - Żaba), są krewni i znajomi królika (tu - cały szpaler osób dyrektorskich), są duchy przeszłości, czar wspomnień i czułe spoglądanie w przyszłość. Nie zabrakło też czułego romantyzowania wszelkich odchyleń od normy, które w teatrze prezentują się zgoła inaczej niż w otaczającym go świecie. Było gwarno i tłoczno, słowem - było wszystko oprócz spokoju!
Marta Szostak
- "Pieścidełko. Teatr Narodowy nad Wartą", reż. Konrad Marek Cichoń
- Teatr Polski
- recenzja z 26.09
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz również

Po pracy o pracy

Arktyczny punkt widzenia

Zmarł Dariusz Zych
