Kultura w Poznaniu

Sztuka

opublikowano:

Trzeba mieć siłę

 - Most znalazł się na obrazie, ale nie ja go namalowałem, tylko on sam się namalował, gdyż ułożyłem na nim moje płótna, po których chodzili, a nawet tańczyli, i panowie, i panie, niczym z piosenki Ewy Demarczyk - mówi Piotr C. Kowalski*, profesor zwyczajny na UAP, artysta uhonorwany Wielką Srebrną Pieczęcią Miasta Poznania.

. - grafika artykułu
Piotr C. Kowalski, fot. Piotr Macha

Kiedy Pan zdecydował, że będzie artystą?

To nie ja zdecydowałem, tylko inni, a raczej inny, czyli Kazimierz Grobelny, nauczyciel w szkole podstawowej w Mieszkowie koło Jarocina, do której uczęszczałem. Uczył trzech przedmiotów: rosyjskiego, rysunków oraz wychowania fizycznego. Widząc, że rysuję i maluję więcej od innych i że przychodzi mi to z niebywałą łatwością i radością, zasugerował rodzicom, żebym poszedł do liceum plastycznego w Zakopanem im. Kenara. No a nauczycieli się wtedy na wsi słuchało. Wylądowałem w Liceum Plastycznym, ale w Poznaniu. Na egzamin wstępny zabrałem swoje rysunki i obrazki. W komisji był m.in. Edmund Łubowski, od razu wyczułem, że mu się podobają. Zapytał, jak się nazywam, bo się zdziwił, że na wszystkich pracach było "Grobelny i 5". Wyglądało to tak, jakbym przyniósł nie swoje obrazki. A taka była wtedy moda, że nauczyciele podpisywali się na wypracowaniach uczniów. Na egzaminie były do wyboru trzy tematy: praca ojca, Wyścig Pokoju i jeszcze jeden. No a ja zrealizowałem jako jedyny wszystkie trzy.

Tylko malarstwo wchodziło w grę?

Tak, tylko malowanie. Bo non stop malowałem, chociaż w międzyczasie u organisty uczyłem się grać na akordeonie. Nie czułem tego jednak. Czułem za to zapachy: koszonej trawy w czasie sianokosów, wykopków, żniw oraz dwóch kóz.

Czasem przyjeżdżała do nas ciotka Mania, siostra mojej mamy, Maria Roguszczak, która pracowała w Poznaniu jako sekretarz zarządu w ZNP, i bardzo wnikliwie przeglądała zeszyty moje i mojego brata Tadeusza. W klasie byłem wtedy najlepszy, ale przy jej uwagach niekoniecznie. Przeglądała też dzienniczki lektur, w których ilustrowałem książki ze szkolnej biblioteki.

Pani Moniko, pani pierwszej to powiem - taka była kiedyś audycja w Trójce, którą prowadziła Magdalena Jethon, w grudniu 1962 roku w katastrofie samolotowej w Lasku Kabackim zginęła ciotka Mania, wracała z delegacją z NRD. I nagle w naszym domu pojawiła się olbrzymia liczba jej książek: albumy, encyklopedie, wypożyczaliśmy je także innym. Było też trochę tytułów o sztuce, np. Cézanne, Van Gogh i reprodukcje ich obrazów. Pojawił się nawet nowy zapach w domu, gdyż pomieszczenie z książkami inaczej pachnie niż bez. I wtedy właśnie otworzył się przede mną nowy, nieznany, szeroki i kolorowy świat. Przestałem grać w piłkę, tylko godzinami siedziałem, przeglądałem, oglądałem. I wydaje mi się dzisiaj, że to był taki moment przełomowy.

Co Panu radzono i co Pan sam radzi teraz swoim studentom?

Łubowski żalił się: "Jak ja widzę, jak wy malujecie, to muszę trzy dni odpocząć od malowania". Stanisław Teisseyre często mówił, że "biel i olej to największy wróg malarstwa". Eustachy Wasilkowski z kolei szalenie wielką wagę przykładał do faktury. Na studiach uczono nas, jak należy malować obrazy, ale nie uczono, jak uczyć innych malować obrazy. Ja od wszystkich profesorów się czegoś nauczyłem, od każdego czegoś innego. Słuchałem, podsłuchiwałem także korekt robionych innym i malowałem, ale po swojemu, choć Jurek Piotrowicz, widząc moją pierwszą studencką wystawę, powiedział: "O, to jakiś teserowczyk". Pamiętam jak dzisiaj te wszystkie korekty, recenzje czy uwagi, i to grubo po studiach, i to nie tylko profesorów z malarstwa, nie tylko z mojej szkoły, np. gdy wielu wzdrygało ramionami na moje totalne malowanie obrazów w plenerze. To prof. Stefan Gierowski w recenzji habilitacyjnej napisał: "Trzeba mieć nie byle jaką siłę wewnętrznego przekonania i niemałą energię, aby malarstwem wkraczać w pejzaż, odrzucając wszystkie tradycyjne malarskie plany i perspektywy...". No i to mi dodawało energii do pracy, bo on był i jest autorytetem.

Sztuka, malarstwo nie lubią pośpiechu. Mówię: pracujcie, pracujcie, bądźcie konsekwentni w tym, co robicie, a wielki sukces przyjdzie albo nie przyjdzie. 

Kiedy zrezygnował Pan z farb na rzecz kurzu i pyłu?

Ja do dzisiaj wykorzystuję farby, ale do malowania swoich okularów!

W latach 80. malowałem obrazy na sztaludze. W pewnym momencie zauważyłem, jak dużo farby spada podczas pracy i się marnuje, więc postanowiłem położyć pod sztalugę drugi blejtram. Mało tego, na tym dolnym płótnie osiadał jeszcze kurz i pył. A im dłużej malowałem, tym było go więcej. Te Obrazy malowane na sztaludze i ich ślady pokazałem w 1984 roku w Galerii Wielka 19 i usłyszałem wtedy dwie totalnie różne opinie. Potem wkopałem obraz w ziemię. A rok temu wstawiłem płótno bezpośrednio do wody i się maluje do dzisiaj. Natomiast w 1999 roku, będąc na plenerze w Awinionie, chciałem namalować ten słynny most Świętego Benezeta. Most znalazł się na obrazie, ale nie ja go namalowałem, tylko on sam się namalował, gdyż ułożyłem na nim moje płótna, po których chodzili, a nawet tańczyli, i panowie, i panie, niczym z piosenki Ewy Demarczyk. 

Rok później na podobnym wyjeździe do Toledo porozkładałem płótna na ulicy Cuesta del Carmen, na której mieszkałem, po to tylko, aby przejeżdżające samochody przy pomocy kurzu, pyłu i błota poodbijały studzienki z napisem Toledo. Wystawiłem je potem obok obrazów El Greca przed jego domem. I tak się zaczęło to moje uliczne malowanie na całym niemal świecie.

Obrazy przejściowe chyba łatwo podrobić.

Tak, bardzo łatwo, chociażby w Berlinie, na Alexander Platz, jacyś młodzi ludzie odbijają studzienki na torbach i koszulkach, ale nie kurzem, tylko farbą drukarską. Moi byli studenci i studentki informują mnie: "Piotr, ty to wymyśliłeś, a inni robią na tym kasę".

Trudno Panu, z naturą zbieracza, rozstać się ze swoimi pracami? Wie Pan, u kogo wiszą na ścianach?

Wiem i nie wiem. Wiem, że np. w Muzeum Narodowym w Poznaniu mój obraz wisi w magazynie.

I nie ma takiego, którego za żadne pieniądze by Pan nie oddał?

Na pewno bym ani nie oddał, ani nie sprzedał tych obrazów, do których Joanna (żona, Joanna Janiak - przyp. red.) przywiązuje wielką wagę. Niekiedy dosłownie przywiązuje. Mam takie zdjęcie.

Co wisi w domu Kowalskiego? Tylko Kowalski?

Nie ma domu Kowalskiego. Jest dom Joanny i Piotra. Obecnie w naszym domu są przede wszystkim obrazy mroźne, które realizujemy zimą wspólnie z Joanną. Są obrazy dwóch Greków: Tassosa Pavlopoulosa i Costasa Fotopoulosa, którym robiłem wystawę w Galerii Wielka 19 w 1990 w roku. Jest obraz syna Tymona, który namalował krowę, oraz obraz mojej wnuczki Niny-Róży, która mając roczek, dostała ode mnie 70 pasteli i namalowała nimi wszystkimi na całej półtorametrowej długości płótna trawę, a po kilku miesiącach dorysowała nad nią kółka. Zobaczymy, co jeszcze wymaluje.

Plany na przyszłość?

W moje 70. imieniny, czyli w Piotra i Pawła, otrzymałem od rektora prof. Wojciecha Hory z Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu im. Magdaleny Abakanowicz pismo, w którym jest jedno zdanie, a w nim informacja, że... stosunek pracy ustaje z dniem 30.09.2021 r. Taka jest moja najbliższa przyszłość. A plany? Powiem pani za trzy miesiące, już po tym stosunku.

Rozmawiała Monika Nawrocka-Leśnik

*Piotr C. Kowalski - profesor zwyczajny na UAP, gdzie prowadzi X Pracownię Malarską, oraz w Collegium Da Vinci. Autor m.in. cykli obrazów realizowanych bezpośrednio w naturze pt. Żywa natura - Martwa natura, a także Obrazów przejezdnych i przejściowych, powstających przy współudziale innych ludzi.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021