Czy połączenie słabości "najgorszego scenariusza" jako niedoskonałego planu prezentowanych działań z "najgorszym scenariuszem" opisującym bieg zdarzeń wystarczy za probierz powodzenia pierwszej produkcji zrealizowanej przez poznański Pawilon? Mam poważne wątpliwości, ponieważ w tym wszystkim nie chodzi o sukces, a o rozkoszowanie się porażką. Być może klęska czeka też mnie - nie wiem, czy potrafię i chcę opisać wydarzenie, którego byłem świadkiem. Nie mam pewności, czy warto nadawać sens jego poszczególnym scenom. Ważniejsze od znaczeń są tu nastroje, mgliste przeczucia i luźne skojarzenia każdej osoby siedzącej na widowni. "Worst Case Scenario" przypomina przedstawienie teatralne, ale nim nie jest. Dla ułatwienia będę go jednak tutaj nazywał spektaklem. Jego charakter kojarzy się z funkcjonującym we współczesnej humanistyce pojęciem "słabej teorii". To teoria, która nie próbuje niczego jednoznacznie wyjaśniać i nie tworzy systemów, zamiast tego afirmuje wrażliwość i empatię. Tak jak "Worst Case Scenario".
Zakapturzona postać siedzi na podłodze tyłem do widowni. To reżyserka zaczynającego się właśnie spektaklu. Opowiadając o sobie, koncentruje się na zaburzeniach lękowych - stanach, które utrudniają jej codzienne funkcjonowanie społeczne i zawodowe. Nie dziwię się - pracuje w teatrze, a to środowisko, w którym faworyzowane są osoby kontaktowe, ekspresywne i przebojowe. Ktoś wyobrażający sobie, że w każdej sytuacji coś może pójść źle - gorzej, najgorzej - i paraliżowany tą wizją, może mieć problem z odnalezieniem się w tej branży. Nie jest to efekt nieodpowiednich predyspozycji zawodowych, a przemocy, wpisanej w założenie, że każdy musi dostosowywać się do obowiązujących, a przecież umownych, norm. Jakubczak mówi, a w przestrzeni sceny, gdzie już wcześniej leżały dziwne przedmioty, pojawiają się dwie osoby, tworzące i animujące abstrakcyjną kompozycję przestrzenną z łańcuchów, korzeni, sznurka, folii czy pianki budowlanej. Justyna Wasilewska i Rob Wasiewicz wydają się działać z przekonaniem, a nawet pewnością siebie, jakby do tworzonych przez nich postaci nie odnosiły się słowa o lęku, pozbawiającym wszelkiego oparcia. Jednak po pewnym czasie i one zaczną mówić, wyrażając własne obawy.
Jakubczak stwierdza, że jedną z metod stosowanych, żeby poskromić zaburzenia lękowe, jest wyobrażanie sobie najgorszych scenariuszy zdarzeń. Czy uprzednia projekcja daje szansę oswoić możliwą porażkę? Czy tak przepracowuje się jej ewentualne, spodziewane skutki? A może wyprzedzające rzeczywistość wyolbrzymianie spodziewanej klęski pozwala odetchnąć, jeśli sprawy nie będą przebiegać aż tak źle, jak myśleliśmy? W mojej wyobraźni działanie tej metody przypomina efekty legendarnego, podobno doświadczanego kiedyś w teatrze "katharsis" - stanu warunkowanego emocjami widzów rozpoznających siebie w postaciach dotkniętych tragicznym zrządzeniem losu. Wyobrażony najgorszy scenariusz to wewnętrzny teatr jednego aktora.
Jakubczak z dramaturżką Klaudią Hartung-Wójciak nie wybrały drogi pozwalającej im na prezentacje konkretnych, codziennych lęków. Wspominane jest wprawdzie - znane chyba wszystkim - uczucie, że pakując się, czegoś zapomnieliśmy. Wasilewska mówi o porannym pociągu, który odjechał bez niej, a Wasiewicz o wrażeniu, że ktoś go śledzi. Jednak taki rodzaj doświadczeń zdominowany zostaje przez uczucia, które towarzyszą lękowi. Emocje, kluczowe w słabej teorii, w "Worst Case Scenario" ubierane są w metafory. Niemal nie słyszymy o lękach realistycznych, takich jak obawa przed kompromitacją, koszmarze dziurawych spodni w miejscu publicznym czy pustce w głowie podczas egzaminu. Zamiast tego słyszymy o wrażeniu, które pojawia się, kiedy - wykonując krok - zaskoczeni jesteśmy wysokością krawężnika. O poczuciu rozpadu ciała na części. Albo o wizji, w której wypływa z nas czarna maź, zalewająca wszystko wokół. Ten rodzaj odczuć reprezentuje czwarty obecny na scenie i przyciągający uwagę aktor. To wiszący nad podłogą pękaty wór, z którego wysącza się maź nieokreślonego pochodzenia. W miarę upływu czasu traci on swoją pierwotną formę, prezentując się coraz bardziej bezkształtnie i żałośnie. A pod nim rośnie żelowa kałuża.
Realizatorki i realizatorzy "Worst Case Scenario" zrywają z kategoriami faworyzującymi zwycięzców. Programowo rezygnują z dążenia do usatysfakcjonowania swoich widzów - wyraziście, choć nie dosłownie - deklarując, że nie zależy im na podobaniu się publiczności. Równocześnie ironizują jednak na temat własnej porażki, osłabiając jej znaczenie. Nie mam powodów, by wątpić w ich szczere intencje. Jednak ich gest, nieszczególnie nowatorski, a przez powtarzalność pozbawiony wywrotowego pazura - nie ma dzisiaj wielkiej siły rażenia. Koncepcja metaforyzacji lęku może nie wystarczyć, żeby udźwignąć godzinną prezentację. Szczególnie - a tak dzieje się w tym przypadku - kiedy pomysł, który mógłby być kluczowy, nie jest konsekwentnie prowadzony od początku do samego końca. "Worst Case Scenario" tylko częściowo przekracza zwyczajowe kategorie, które wymuszają naszą recepcję spektakli teatralnych, by co chwilę powracać do reguł rządzącym rynkiem sztuki i dystrybucją prestiżu. Podejmowane przez Wasilewską i Wasiewicza ("dwie performerki", jak nazywa ich Jakubczak) zabawy ze światłem, wiatrakami, dymem, folią malarską, woreczkami foliowymi czy drobinkami plastikowej pianki wywołują ciekawe efekty estetyczne. Odbija się to korzystnie na teatralnych aspektach całego przedsięwzięcia, ale stoi w sprzeczności z wpisaną w nie - w domyśle zamierzoną - porażką.
Wrażenie nieadekwatności pozostawiła we mnie także sekwencja, w której dwoje performerów fantazjuje na temat reakcji widzów na spektakl. Opowiadają siedzącej tyłem do widowni reżyserce o zachowaniu publiczności. Ktoś wyrywa sobie włosy z głowy. Znany artysta odwrócił się tyłem, ogląda konsolę, żeby nie patrzeć na scenę. Krytyk, w akcie desperacji, wbił sobie w oko długopis i wybiegł z budynku. Większość odbiorców wyszła wcześniej. Wasilewska i Wasiewicz snują też wizje przyszłości. W recenzjach reżyserka określana jest jako banalna i nudna. Aktorka zrobiła operację plastyczną, żeby nikt jej nie poznał. Scenografka popełniła samobójstwo. Pawilon przekształcono w zakład terapii behawioralnej. Słońce pękło. Lodowiec się roztopił. To zabawna litania. Nie wiem tylko, co jest jej celem. Rozbawienie widzów, wbrew projektowanej katastrofie prezentowanego spektaklu? Wytrącenie argumentów z rąk jego domniemanych krytyków? Taki chwyt pojawia się czasem i w innych spektaklach teatralnych, gdzie często wywołuje mój sprzeciw. Nie rozumiem twórców, którzy zamiast zrobić przedstawienie, które nie zasługuje na krytykę, decydują się na ruch wyprzedzający, ironizując na jej temat, jakby patrzyli na nią z góry.
Najciekawszym efektem "Worst Case Scenario" jest wpisana w ten projekt rezygnacja jego twórczyń i twórców z dążenia do sukcesu, ich sprzeciw wobec reguł rządzących rynkiem sztuki. Do teatru, który od dawna narcystycznie interesuje się sobą, weszły - popularne także w polskiej literaturze ostatnich lat - autofikcje. W połączeniu ze słownikiem domorosłej psychologii oraz widzialnością neuroatypowości sprowokowało to wysyp manifestów stawiających artystów-bohaterów poza granicami normy. I bardzo dobrze - pojęcie normy znaczone jest przemocą, a wskazanie na nienormatywność sprzyja przesuwaniu jej granic, które może kiedyś rozsadzi. Równocześnie jednak Jakubczak stawia nas w sytuacji, którą dobrze opisała dyskusja na temat autofikcji w polskiej prozie. Jej uczestniczki zastanawiały się, czy dozwolona jest krytyka literatury pisanej z pozycji neuroatypowości autorek i autorów. W spektaklu Aleksandry Jakubczak znalazło się sporo humoru, jednak całość gruntownie podbita jest cieniem powagi, bo mówi o poważnych problemach jego twórczyni. Czy wolno mi krytykować efekty jej pracy, której podjęła się "mimo wszystko"? "Worst Case Scenario" nie jest "lekki, łatwy i przyjemny", czasem jest nudno, a czasem banalnie. Ale to całkiem interesująca katastrofa.
Piotr Dobrowolski
- "Worst Case Scenario"
- reż. A. Jakubczak
- Pawilon
- recenzja z 13.06
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025