Kultura w Poznaniu

Teatr

opublikowano:

Taniec o tańcu

Rok 2020 zatytułowany został przez Polski Teatr Tańca Rokiem Szyderców. Pierwsza premiera, a więc Trucizna, to opowieść o tańcu jako o "chorobie między ludźmi, którzy zaczęli tańczyć dniami i nocami". Ta trucizna, z którą przychodzi nam żyć, dla każdego tancerza staje się kreacją innego ruchu ciała - ­­rzekomą "piękną masą zindywidualizowanego ruchu". Jak bardzo zatruci jesteśmy tańcem?

. - grafika artykułu
fot. Andrzej Grabowski

Najnowszy spektakl Polskiego Teatru Tańca podzielony jest na rozdziały. Tańcowi, prócz muzyki, towarzyszą również projekcje filmowe, które nie stanowią jednak elementu niezbędnego w całej tej układance. W Truciźnie mamy do czynienia z wieloma przesłankami, które jednak w całości nie do końca stają się czytelne. Narracja prowadzona jest w bardzo wyrywkowy sposób. Każda z tych pojedynczych historii (rozdziałów) jest jak pewien swobodny element - puzzel, który ma swoją historię, ale nie tworzy jednego wspólnego obrazka, a więc i nie prowadzi do meritum (podobnie jak pojawiające się w pewnym momencie gesty tancerzy przemieniające się ze znaku oznaczającego zwycięstwo w pokazywanie środkowego palca). Weźmy pod uwagę chociażby epilog, kiedy w prezentacji multimedialnej znajdującej się  w tle widzimy nagrobek nieznanej nam wcześnie Evelyn (urodzona 28.06.1841 i umierająca w dniu premiery Trucizny, a więc 25.02.2020). Czy nawiązanie do premiery Giselle z dnia 28.06.1841 roku ma w tym momencie jakiekolwiek uzasadnienie?

Konieczna cielesność?

Z drugiej strony każdą z tych części można by czytać oddzielnie. Najbardziej prowokujący wydaje się być rozdział: Wertykalna manifestacja horyzontalnego położenia. To tu już od początku słyszymy pytania: "Czy taniec może mieć chcicę, czy taniec może mieć orgazm, czy taniec może mieć make-up, czy może krępować, czy ja jestem moim tańcem?". W odpowiedzi pada tylko: "A teraz wejdź i ujeżdżaj tego byka". To w tym rozdziale tancerze imitują stosunki seksualne, a cały wycinek wydaje się być nieco erotyczny. W tym momencie zawsze stawiam sobie pytanie: dlaczego i po co w niemalże każdym współczesnym spektaklu musimy nawiązywać do cielesności? Owszem, jeśli nadamy jej odpowiedni kontekst, to wychodźmy z nią. Jednak w tym przypadku, pomimo licznych odesłań Trucizny do średniowiecznych epidemii tanecznych i choreomanii, która w niewygodny, a wręcz szaleńczy sposób ukazywała manifestacje ciał w publicznej przestrzeni, inicjacja seksualna wydaje się być przypadkowa.

Choreograficznie Trucizna nawiązuje do pozascenicznych tańców społecznych. W spektaklu mamy więc do czynienia z całym kalejdoskopem gatunkowym tańców: od klasyki, przez balet, taniec współczesny, hip hop, voguing, krumping, aż po tańce użytkowe. Choreografka sprawdza swoich tancerzy w różnych technikach, w których artyści Polskiego Teatru Tańca radzą sobie znakomicie. Nie ma chwil zawahania, są za to kontrasty dynamiczne - spokój i agonia, które wzajemnie się przeplatają. To, co zachwyca, to ogromna wrażliwość Marty Ziółek na muzykę. Każdy ruch tancerzy jest przemyślany, idealnie rozliczony.

Rytmiczność całego spektaklu przekłada się także na rysunek choreograficzny, który w wyważony sposób korzysta zarówno z symetrii, jak i asymetrii, wykorzystując imitację ruchów przez kolejne pary taneczne, synchrony oraz płynność ruchów tancerzy. Choreografka czerpie z przeszłości i ironizuje na temat tego co niedzisiejsze, a może nawet i z tego, co współczesne. I tak w trzecim rozdziale (Tańce społeczne i tańce wspólnoty), nakładając na siebie zbitek różnych styli muzycznych oraz tanecznych, Ziółek odwraca role męsko-damskie, nie kreując już obrazu klasycznego piękna tańca. Mężczyzna nie jest tu już przepełniony siłą i testosteronem, a kobieta to nie tylko błaha i delikatna jednostka zależąca od swego partnera.

Zbiorowy trans

Dominujący przez niemalże cały spektakl taniec współczesny i użytkowy, wykorzystywany w przestrzeni miejskiej czy klubach, przedstawiony zostaje w niezwykłych kontrastach. Ta moc budowania fizycznej wspólnoty i ruchowej empatii ukazuje cienką granicę pomiędzy indywidualną perspektywą spojrzenia, a grupową dynamiką. Ziółek wychodzi poza mity społeczne w perspektywie tanecznej, pokazując zależności między poszczególnymi tańcami z różnych epok. Choreografka i reżyserka spektaklu, zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz: na sposób myślenia o muzyce i kreowaniu do niej ruchu. Ta jednostkowość i indywidualizm, wyraża się w tym, iż każdy muzykę traktuje inaczej. Tancerze PTT ukazują to za pomocą ruchu ciała, który to w momentach imitujących wspólny taniec w przestrzeni klubowej, choć różny i indywidualny, przemienia się w zbiorowy trans.

Na uwagę w spektaklu zasługują także kostiumy (zwłaszcza zielone bluzy z podobiznami tancerzy oraz białe płachty z ich wizerunkami), a także muzyka balansująca pomiędzy echem przeszłości i muzyką współczesności, jako medium doskonale współgrająca z ruchem aktorów. Chociaż brzęcząca przez dwie minuty mucha, stawała się już irytująca.

Pomimo wrażenia, iż premiery spektakli Polskiego Teatru Tańca mają charakter sinusoidalny, uważam, że Truciznę warto zobaczyć. Świetne rysunki choreograficzne, kompatybilność ruchu z muzyką, bardzo dobre kostiumy, a także odpowiednia muzyka przysłaniają nie do końca spójny i nieprzemyślany scenariusz, błądzący pomiędzy przeszłością a współczesnością. Scenariusz - dodajmy - nadający wiele kontekstów, ale nie sprowadzający ich do wspólnego mianownika. Szczególny zachwyt należy się również tancerzom Polskiego Teatru Tańca, których "wszystkie ciała pulsują wspólnym rytmem" i przekonują, że "albo w tańcu będą, albo żadnej inszej czynności nie wykonają".

Katarzyna Nowicka

  • Trucizna Polskiego Teatru Tańca
  • chor. i reż. Marta Ziółek
  • CK Zamek, Sala Wielka
  • 25.02

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020