Początek spektaklu zaczął się pięknie choć enigmatycznie, dlatego obawiałam się o poziom koncentracji najmłodszej publiczności, która była nieco skołowana i trochę rozbrykana, jak to ma w swojej naturze. Wydobywające się z dymu ciała tancerzy i tancerek łączyły taniec z gestami, które pasują do różnych zwierząt. Rozpoznanie poszczególnych gatunków było niemożliwe, co bardzo przypadło mi do gustu, bo hybrydyczność oraz umowność ilustracyjna, które zostały zawarte w choreografii, nadawały jej nietuzinkowości. Słyszałam jak dzieciaki wokół mnie próbują rozwiązać zagadkę identyfikacyjną: "to ptaki?", "nie, małpy" - zastanawiały się, a więc ruch je zaciekawiał.
Wtem, za plecami tancerek i tancerzy rozświetlił się rzucony projektorem film, w którym reżyser teatralny (debiutujący w PTT Maksymilian Świtała) ogłosił casting dla zwierząt. Wspierając się opiniami Ewy Zgrabczyńskiej - Dyrektorki Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu, oceniał występy poszczególnych przedstawicieli fauny. Wystąpiły: lew, kangur, bizon, wielbłąd, żyrafa, słoń, papugi, pingwiny, niedźwiedź i kozica oraz koczkodany, prezentując różnorodne interpretacje taneczne, pasujące do charakterystycznych cech gatunkowych każdego ze zwierząt. Podobała mi się choreograficzna pomysłowość twórców i twórczyń spektaklu, który nie podeszli do zadania ilustracyjnie, ale zgrabnie oraz niebanalnie łączyli zwierzęce skojarzenia z pięknem tańca.
Los nie sprzyjał przedstawicielom naczelnych - koczkodany (Patryk Jarczok, Julia Halka) nie zostały wybrane do spektaklu. Ze zwieszonymi głowami i smutną piosenką na ustach opuściły scenę. Mile zaskoczyło mnie wprowadzenie na scenę elementu wokalnego, który pojawił się w dobrym dramaturgicznie momencie wyczerpania wizualnej formy. Nic nie wskazywało na to, że realizatorzy podejmą próbę włączenia do piosenki przedstawienia, a sam pomysł był dość ryzykowny, bo bliski musicalowej tonacji. Szczęśliwie twórcom i twórczyniom udało się oddalić od tego porównania. Bardziej niż do scenicznej tradycji, ten zabieg zbliżał do disneyowskiej konwencji prowadzenia narracji za pomocą piosenki w przełomowych dla głównych postaci momentach. Tak więc dwoje odrzuconych, pozbawionych nadziei na sławę koczkodanów, zeszło ze sceny jak gwiazdy filmów animowanych - z autorską, wokalną interpretacją swojego stanu ducha.
W czasie ich piosenki reszta świeżo rekrutowanych do teatralnego szeregu istot nie-ludzkich dokonała transformacji w sceniczne zwierzęta. Każdy z tancerzy i tancerek kolejno wyjmował z kufra różne elementy kostiumów, które - mniej lub bardziej - odpowiadały ich postaciom. Lew przybrał na przykład pomarańczową kryzę, słoń - orientalnie wyglądającą czapkę i kamizelkę, zwierzęta kopytne - tiul i wzorzyste podkolanówi, a bizonowi przypadł cylinder. Podobało mi się, że niektóre kostiumy, jak na przykład kolorowe fraki papużek, wprost nawiązują do wyglądu zwierząt, a inne - to przypadek kangura, który założył kask - były mniej oczywiste i otwarte na interpretacje. Gdy się nad tym dłużej zastanowić, to przecież całkiem zrozumiałe, że skaczący bez opamiętania kangur potrzebuje ochrony, a bizon, wcześniej określony jako najbardziej majestatyczne ze zwierząt, zasługuje na dostojny element garderoby.
Ufryzowane na performerów zwierzęta były już gotowe do próby generalnej. W układach trójkowych albo duetach prezentowały się w sposób zróżnicowany i angażujący. Dobrze zróżnicowano napięcia między bardziej drapieżnymi, siłowymi sekcjami tanecznymi a subtelnymi, powolnymi, lub całkowicie zwariowanymi. Niestety, reżyser okazał się nieusatysfakcjonowany efektami zwierzęcej inwencji i, mówiąc delikatnie, odnosił się do nich bez szacunku. W perfekcjonistyczno-przemocowym szale twórczym zażądał użycia rekwizytów, przemieniając tym samym spektakl taneczny w cyrkową arenę, na której deskorolki, jednokołowy rower, piłka, obręcze oraz masa innych estradowych przedmiotów wymuszały na zwierzętach pracę ponad swoje siły. Wyczerpani akrobaci i akrobatki robili co mogli, by zadowolić opresyjnego wizjonera, jednak daremnie - szef pozostawał niewzruszony.
Inne zdanie miała młoda publiczność, która oburzyła się postawą reżysera. "A nam się podoba!", "nie uciekajcie!", "przestań na nie krzyczeć!" - dało się słyszeć z poszczególnych miejsc widowni. Chwilę później męki zwierząt zostały ukrócone odgórnie, bo dyrektorka zoo zakazała haniebnej praktyki teatralnej, wspierając się monologiem o szkodliwości wykorzystywania zwierząt. Potem nastąpił dość niejasny zwrot akcji, w którym koczkodany wróciły na scenę z piosenką już bardziej napawającą optymizmem oraz tańcem, do którego z czasem dołączyła reszta zwierząt. Padały słowa o wolności i pięknie tańca, a wcześniejsze napięcie zaczęło rozmywać się w pełnym ulgi rozprężeniu. Intencjonalne działanie koczkodanów w wolnościowym zwrocie wobec przemocowej sytuacji fabularnie nie zaistniało, ale powiedzmy, że na scenie dało się dostrzec skrót myślowy, mniej więcej wsparty ideą typu: "niegdyś wzgardzeni, dziś ozłoceni", w którym ostatecznie wzgardzone wcześniej koczkodany wychodzą z sytuacji bez szwanku.
Z koczkodanami mam w spektaklu największy problem. Tytuł spektaklu sugeruje, że są najważniejszymi podmiotami przedstawienia, a tymczasem ich sytuacja sceniczna od początku do końca jest nieczytelna. Nie wiadomo, dlaczego reżyser pogardził nimi w castingu, mimo że rekomendacja specjalistki z zoo była jasna - koczkodany posiadają wszystkie cechy, których teatralny wizjoner domaga się na deskach. Przypomina mi to lakoniczne wiadomości z zerowym feedbackiem, które zaczynają się od słów "dziękujemy za udział w rekrutacji, z przykrością informujemy, że nie zdecydowaliśmy się jednak...", ale jestem niemal pewna, że nie takiej interpretacji twórcy oczekiwali od swojej potencjalnej publiczności. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o głównych bohaterach i, skoro już przypadła im rola brzydkiego kaczątka, zobaczyć, jak ich szare piórka zmieniają barwę na perlistą. Spodziewałam się, że wejdą w skórę superbohaterów, którzy w ostatnim momencie uratują zwierzęta przez wyzyskiem i to one przerwą łańcuch przemocy umoralniającą przemową, jak to zwykle bywa w bajkach.
Trzymając się wydarzeń scenicznych - w następstwie reakcji dyrektorki zoo i wejścia koczkodanów na scenę następuje rozwiązanie akcji. W pełnym harmonii, równowagi i wolności świecie, w którym głośna, podniosła muzyka podkreślona zostaje szerokim horyzontem pejzaży pustynnych oraz morskich, tancerze i tancerki prezentują swój ostatni popis, poruszając się z lekkością, jak na świat, w którym zapanował wreszcie ład i spokój przystało.
Mam jednak wrażenie, że w finałowej scenie twórcy i twórczynie spektaklu strzelili w kolano dramaturgii, wprawiając w ruch maszynę do baniek mydlanych. Salwa okrągłych, kolorowych obiektów, wylatujących zza pleców młodej publiczni, skutecznie odwróciła uwagę od akcji scenicznej. Trudno rywalizować z majestatem baniek mydlanych, kiedy ma się te kilka lat, więc tancerze i tancerki nie mieli innej szansy, jak spaść na drugi plan wydarzeń. Tego by nie przebiła nawet Pina Bausch, nie łudźmy się.
Podczas rozmowy po spektaklu zapytano młodą publiczność o wrażenia. Okazało się, że dzieci w mig złapały przesłanie przedstawienia, jakim jest przykazanie o trosce i opiece nad zwierzętami, doprawiając swoje wypowiedzi rozkosznie dziecięcym, zdroworozsądkowym spostrzeżeniami np. o tym, że zwierzęta normalnie nie śpiewają, a w spektaklu owszem, chociaż też nie do końca, bo przecież tancerze to ludzie. Chyba lepszego podsumowania nie umiałabym skleić, mimo główkowania. Dzieci dostrzegły w osobach tanecznych zwierzęta, a w zwierzętach ludzi - idealne podsumowanie wszystkich dysput posthumanistycznych w jednym zdaniu. Tego się trzymajmy.
Julia Niedziejko
- spektakl KoczkodanSe
- libretto i dramaturgia: Radosław Wysocki
- reżyseria: Iwona Pasińska
- Polski Teatr Tańca
- 1.06
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022