Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

To musi być też dialog

- Rozciągniecie pracy nad wystawą sprawiło, że nie miałyśmy jednego pomysłu, którego trzymałybyśmy się przez cały ten okres. To była bardzo długa oś gdybania, metoda wielu prób i jeszcze większej liczby błędów - mówi Melanie Wróblewska*. - Praca nad wystawą mogłaby równie dobrze trwać przez następny rok, a w międzyczasie nasza koncepcja ciągle by się zmieniała - dodaje Marta Markiewicz**. Artystki wzięły udział w 4. edycji projektu Bieguny. Dialogi młodych, a ich wystawę można oglądać do 28 marca w Galerii Miejskiej Arsenał.

. - grafika artykułu
"Inny", Marta Markiewicz i Melanie Wróblewska, fot. Ewa Kulesza, Marta Markiewicz i Melanie Wróblewska

Dlaczego wybrały Panie studia artystyczne?

Melania Wróblewska: Gdy mieszkałam jeszcze w Zakopanem, to uczęszczałam do gimnazjum i liceum plastycznego. Myślałam, że skoro skończyłam średnią szkołę artystyczną, to po prostu pójdę dalej. Aż uroniłam licencjat i poszłam na inną akademię związaną ze sztuką.

Marta Markiewicz: Najpierw studiowałam na UAP architekturę. Nie potrafiłam się jednak do końca odnaleźć w jednym medium, więc poszłam na intermedia, bo można na nich robić "co się chce", a ja potrzebowałam tego rodzaju wolności w swobodnej wypowiedzi artystycznej.

Jak trafiły Panie do 4. edycji projektu Bieguny. Dialogi młodych?

M.W.: Byłyśmy zapisane na pracownię wolnego wyboru do pracowni rysunku Jerzego Hejnowicza i Ewy Kuleszy. Tam dowiedziałyśmy się o projekcie Bieguny - w czasie, gdy trwała jego druga edycja. Bogna Błażewicz szukała na UAP osób, z którymi mogłaby nawiązać współpracę przy kolejnych edycjach. Później Hejnowicz i Kulesza stali się również naszymi opiekunami podczas trwania projektu.

Co przyciągnęło Panie do tego projektu?

M.M.: Możliwość realizacji pierwszej wystawy jeszcze podczas studiów - była to bardzo kusząca propozycja. Poza tym temat "Innego" zawsze silnie funkcjonował przy realizowanych przez nas różnych projektach artystycznych. Bogna Błażewicz musiała dostrzec nasze zainteresowanie tym problemem i pewnie dlatego się z nami skontaktowała.

Czy projekt zakładał wejście w bliską współpracę, czy bardziej konfrontację stanowisk?

M.W.: Ta wystawa nie została zrobiona "specjalnie". Przyszła raczej naturalnie, bo nie jesteśmy sobie obce, tylko znamy się ze studiów. Podjęłyśmy kolejną współpracę - tyle, że tym razem nie robiłyśmy projektu studenckiego na zajęcia, tylko coś bardziej poważnego. Nawet nie myślałam o tym, czy nasze osobowości wejdą w dialog, czy raczej znajdziemy wspólne centrum. Tematyka inności jest bardzo obszerna. A podobieństwo między nami polega na tym, że zajmujemy się badaniem społeczeństwa - ale działamy w innych mediach.

M.M.: Mamy też zbliżone poglądy i założenia artystyczne... Podobne rzeczy również nas denerwują - nie tylko w sztuce, ale i ogólnie. To był więc dosłowny dialog. Rozmawiałyśmy o różnych rzeczach i trudno było się nie zgodzić, skoro przyjaźnimy się od paru lat.

M.W.: Nie organizowałyśmy przy tym specjalnych spotkań, aby rozmawiać o tym projekcie. Był on raczej wtopiony w nasze dyskusje na różne kwestie. Nie padała myśl, że teraz trzeba rozmawiać na poważny temat - o tej "Inności", o konceptach... Poza tym - to wszystko trwało dosyć długo, bo projekt pierwotnie miał się skończyć jeszcze rok temu. Termin został jednak przesunięty z powodu pandemii na jesień, ale wtedy galerie znów zostały zamknięte, dlatego wystawa została otwarta dopiero teraz.

Formalnie Pani książka Kieratka przypomina książkę dla dzieci, ale same teksty proste w odbiorze nie są, choćby ten na początku:

"Hop! Za murem! Idzie złowrogi gang bez drożdży.

Dzidzia w tortilli przemycona. Matka we łzach.

Wschód teksańskiego słońca przypaliło placki.

Hello my Amigo! Krzyczy otyły farmer."

M.W.: Zawsze marzyłam o tym, aby napisać książkę dla dzieci, która byłaby połączona z moimi ilustracjami. Pomysł na to, aby wykonać ją na tę wystawę, przyszedł do mnie półtora miesiąca przed jej otwarciem. Bardzo interesuje mnie tematyka góralskich imigrantów w Chicago. W słynnej dzielnicy Jackowo są od kilku lat "tępieni" przez innych imigrantów. Zaczęła się wtedy walka, który imigrant jest gorszy - ale tocząca się tylko między nimi.

W Chicago nie było mnie przez trzynaście lat. Gdy odwiedziłam je rok temu, zobaczyłam zupełnie inny obraz. Już nie było piekarni na ulicy, a zamiast kuchni podhalańskiej czy jakichś "polskich specjałów" - zobaczyłam kuchnię meksykańską. Nie robiło mi to żadnej różnicy i uważałam to za naturalny proces. Rozmawiałam jednak z ludźmi, którzy marudzili, że Polacy co przyjechali z Podhala dorobili się na pierogach, dostrzegli zagrożenie w nowych imigrantach i wyjechali. Porzucili całą resztę Polaków w tyle - "radźcie sobie sami"! Ci, co zostali, poczuli się zdradzeni przez rodaków i pozostawieni z inną kulturą - z czymś, czego nie chcą poznawać i ludźmi, z którymi nie chcą rozmawiać ani mieć żadnej styczności.

Co charakteryzuje góralską polonię w Chicago?

M.W.: Społeczeństwo polskie w Stanach jest w 90% tylko polskojęzyczne. Czują się bardzo bezpiecznie w swojej małej "aglomeracji". Gdy taki wodzirej wszystkich górali opuszcza ich i przeprowadza się do wielkiego domu na przedmieściach, to zaczyna panować chaos. Bo oni potrzebują tego króla.

Skojarzyło mi się to z sytuacją sprzed kilku lat, gdy wielu uchodźców z Syrii chciało przyjechać do Polski i trwały przeciwko temu protesty. Często wtedy słyszałam ze strony twardych narodowców tekst "Gdzie jest nasz Sobieski?". Zabrakło im Sobieskiego, co by przyjechał z husarią, staranował uchodźców i pozostawił "czystą Polskę".

Polscy imigranci mieszkający w Stanach, które nie są ich krajem - przyjechali tam przecież za pracą - żyją w przekonaniu, że nie są wcale polonią, a nadal Polską, tyle że stanowią inną prowincję. To jakby kolejne polskie województwo - województwo Chicago.

Jeżeli ta wystawa miała kilka wariantów, to jakie były wcześniejsze?

M.M.: Posługiwałyśmy się podobnymi symbolami, ale materialność obiektów ciągle się zmieniała.

M.W.: Trzymałam się tematu imigrantów w Stanach - głównie z tego powodu, że wróciłam z wycieczki po USA i było to dla mnie bardzo świeże przeżycie. Na początku chciałam zrobić pracę o polskich migrantach w całych Stanach, ale potem ta koncepcja skurczyła się do moich dwóch rodzinnych miast, które są mi najbliższe - Chicago i Zakopanego.

M.M.: Ja od początku chciałam zająć się wsią, sztuką i wyrobami jej mieszkańców.

Zdecydowała się Pani wykonać rzeźby z siana - podobne do tych, które zrealizowała w dyplomie Witaj, strudzony żniwiarzu.

M.M.: Przez bardzo długi czas robiłam dokumentacje fotograficzne z dożynek i sztuki dożynkowej. Miałam wtedy dość buntownicze nastawienie wobec tzw. sztuki dominującej, w której było bardzo mało prac związanych ze wsią. Chciałam uciec od wiejskości, która na co dzień nie jest bliska mieszkańcom wsi na obszarze, z którego pochodzę. Szukałam więc sposobu na to, aby pokazać, jak ta wieś wygląda współcześnie, co zupełnie mi się jednak nie udawało.

Postanowiłam ostatecznie, że stworzę własną wersję witacza dożynkowego i umieszczę w nim rzeczy, nad którymi wtedy rozmyślałam. Jeden z napisów na rzeźbie głosi "Człowiek wyjdzie ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy". Kojarzy się on wszystkim bardzo negatywnie - tak samo, jak powiedzenie "słoma z butów". To zdanie było też o mnie, bo pochodzę ze wsi i cały czas do niej wracam. Słomę wykorzystałam jako budulec rzeźby. To hasło mogło być kontrowersyjne, ale używając go chciałam zaznaczyć, jak wiele negatywnych rzeczy kojarzy się nam z wsią. To również choćby takie frazeologizmy jak "wieśniak". Poczułam, jakbym się nagle obudziła i wszystko to dostrzegła.  Bardzo mnie to zszokowało.

Gdzie zrobiła Pani tę pracę?

M.M.: Witacz ustawiłam na łące, która kiedyś była granicą dwóch zaborów, pruskiego i rosyjskiego. Dowiedziałam się o tym przez przypadek, gdy montowałam kukły podszedł pan, powiedział "Wreszcie coś się dzieje na tej łące" i opowiedział o jej historii.

Dlaczego właśnie tam?

M.M.: Ważne było dla mnie to, aby pracę Witaj, strudzony żniwiarzu zrealizować w przestrzeni wiejskiej - aby nie przeniosła się od razu do galerii czy do miasta. Zresztą ta rzeźba stoi tam do dzisiaj. Zamierzam ją w pewnym momencie rozebrać i stworzyć w tym samym miejscu jej nową wersję, aby to działanie kontynuować.

Chcę łączyć przestrzenie wsi i miasta. Dla mnie wieś jest tak naprawdę małą miejscowością. Tej wiejskości jest tam czasem bardzo mało. Inspiruję się dożynkami, bo tego jednego dnia wiejskość tryska ze wszystkiego - trochę tak, jakby mieszkańcy wsi obudzili się i stwierdzili nagle: "teraz robimy słomiane rzeczy". Te działania są często bardzo folklorystyczne, a ten jeden dzień jakby trochę zmienia ich tożsamość.

Rozmawiał Marek S. Bochniarz

  • wystawa Marty Markiewicz i Melanie Wróblewskiej Bieguny. Dialogi młodych: INNY, edycja 4.
  • Galeria Miejska Arsenał 
  • czynna do 28.03
  • wstęp wolny

Melanie Wróblewska* - ur. 1998 r. w Chicago. Absolwentka Intermediów na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. Aktualnie studiuje Sztukę Pisania na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zakopianka z Chicago. Jej prace są oparte o poszukiwanie swojej tożsamości narodowej i etnicznej.

Marta Markiewicz** - ur. 1997 r. w Wieluniu. Absolwentka Intermediów na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, obecnie studentka Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. Interesuje się szeroko pojętą wizualnością polskiej wsi.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021