Człowiek, który zatrzymuje czas
Jan - twórca jednoosobowego fenomenu, jakim jest jego Henry No Hurry - swój muzyczny świat kreuje od 2017 roku, lecz w praktyce dużo dłużej. To tylko (i aż) kolejny etap jego drogi, którą wcześniej publiczność mogła śledzić w ramach Henry David's Gun czy Letters From Silence. Jednak dopiero w HNH mógł w pełni pokazać, jak bardzo zależało mu na formie, której nie da się zamknąć ani w składzie osobowym, ani w konwencji scenicznej, ani nawet w jednym języku. To projekt ze wszech miar wędrowny, nieprzewidywalny i przez to zwyczajnie uczciwy.
Gdyby opisać Henry No Hurry w sposób absolutnie transparentny, to musiałoby to zabrzmieć podejrzanie skromnie. Auto, gitary, ukulele, pianino, jakieś przeszkadzajki, looper i człowiek, który sam w sobie jest mikroświatem. Ale to tylko powierzchnia. Pod nią bowiem działają dwie tytułowe postaci: Henry i Harry - dwa temperamenty, które Dąbrowski wpuszcza na scenę jak duet Dr Jekylla i Mr Hyde'a. Jednego wieczoru nuci refleksyjny opowiadacz, drugiego - ktoś o bardziej rockowym zacięciu, dzikszy i żywiołowy. I ta dychotomia nadaje jego koncertom dramaturgię nieosiągalną dla projektów, które działają w stabilnych, przewidywalnych ramach.
Henry No Hurry od początku był pomyślany jako przedsięwzięcie "w pół drogi" - między muzyką, literaturą i podróżą, trochę jako eksperyment egzystencjalny. Osiem lat temu Jan ruszył w pierwszą trasę - dziś ma na koncie ponad 400 odwiedzonych miejsc w Polsce, Niemczech, Czechach, Słowacji, Estonii, na Łotwie, w Ukrainie i Szwajcarii. Jednak w jego przypadku to nie liczby są sednem, ale miejsca, w jakich zagrał, a wymienić wszystkich nie starczy miejsca. Schroniska górskie, opuszczony dworzec PKS, wnętrze starej cerkwi, złomowisko, prywatne mieszkania - przestrzenie, które nigdy nie widziały klasycznej sceny ani stałego nagłośnienia. Dlatego zwykło się mówić, że Henry No Hurry gra miejscami - czasem ich przypadkowością i dziwnością, a czasem wyjątkową aurą i akustyką.
Na scenie, choć występuje na niej sam, kreuje wrażenie zespołu - warstwuje gitary, ukulele i pianino, zapętla rytmy, wchodzi w dialog z własnym echem, a pomiędzy kompozycjami opowiada historie: niekiedy absurdalne, czasem filozoficzne, zawsze jednak dobrane do atmosfery wieczoru. Dzięki temu ma się poczucie, że uczestniczyło się nie tyle w koncercie, ile w spotkaniu w drodze - przy ognisku, w schronisku, w salonie intrygujących nieznajomych. Dlatego nic dziwnego, że tak często porównuje się go do takich artystów jak Fink, Bon Iver czy Glen Hansard - bo to ten sam rodzaj szczerości emocjonalnej, który jest trudny do udawania.
Dąbrowski wydał dotąd cztery albumy, każdy organicznie wpisany w całą opowieść. "The Calving Of Inner Glaciers" (2019) - brzmienia surowe, intymne, jakby powstałe z rozpadania się wewnętrznych lodowców. "Maroon Dot" (2020) - jeszcze bardziej minimalistyczny szkic emocjonalny, z przestrzenią i powietrzem. "Koniec z panem" (2022) - niezwykła płyta o uwalnianiu się od własnych ciężarów, od "tego, co wydawało się istotne". Wreszcie "Na nieba czarnej tarczy" (2025) - najdojrzalsze, mroczne, refleksyjne piosenki, z rockową nerwowością, ale wciąż zanurzone w charakterystycznym liryzmie twórcy.
W zwichrowanym świecie Henry No Hurry jest czymś na kształt kontrpropozycji. Jest antypośpiechem, antyformatem, antyscenariuszem, a jednocześnie pełnoprawną sztuką. A jego umiejętność opowiadania historii jest naprawdę wyjątkowa. Dajcie się im porwać.
Sebastian Gabryel
- Henry No Hurry
- 26.11, g. 19
- My Pod Sceną
- bilety: 50-70 zł
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz również
Kultura na weekend
Wspomnienia z dzieciństwa żyją dłużej
Rekolonizacja?