Piekielnie trudnym zadaniem jest ocena pracy (choć może wcale nie jest to konieczne), jaką wykonał kilkuletni chłopiec. Bo każdy bliski dziecka rozpłynie się nad jego niczym nieskrępowaną twórczością. Wzruszona mama będzie wylewać wiadra łez, tata klepał po małych pleckach, a babcia czy dziadek poinformują o tym... cały świat. Byłabym jednak niesprawiedliwa, sądząc, że zawsze tak jest. Ale może z drugiej strony dobrze, że świat zbudowany jest tak, że dziecięcy śmiech, to, jak maluch śpi, czy każda jego nowa umiejętność cieszą i rozczulają? Dlaczego o tym piszę? Bo już w dniu spektaklu odbyłam dwie rozmowy na jego temat - z mamą i niemamą. Dzięki temu zyskałam nowy punkt widzenia. Bo ten tekst - z oczywistych powodów - musi być nieco inny niż recenzje, które pisałam do tej pory.
Na wieść o tym, że zobaczę na scenie sztukę napisaną przez syna Maliny Prześlugi, miałam mieszane uczucia. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. A nie należę do fanek prezentowania mniej i bardziej obcym - bez względu na ich poziom wrażliwości - wszystkiego, co zrobiły nasze i nie nasze pociechy. Ale oczywiście wiedziałam, że muszę to zobaczyć! W końcu na spektakl składa się tekst, ale też ktoś musi go wyreżyserować (Artur Romański - świetna robota!), przygotować scenografię (jej autorką jest Natalia Krynicka) oraz oczywiście warstwę dźwiękową (Piotr Klimek). Ten ostatni zafundował widzom muzyczny rollercoaster z zakrętami i inwersją. Z dziecięcymi rytmicznymi piosenkami, np. W poniedziałek rano kosił ojciec siano Zofii Rogoszówny, zestawił fragment znanego przeboju duetu Serge Gainsbourg & Jane Birkin - Je t'aime... moi non plus. Efekt cieszy. Nawet bardzo.
Na widowni oprócz mnie było tylko kilkoro dorosłych widzów i ponad dwieście dzieciaków, głównie przedszkolaków, czyli rówieśników autora Ślimaka i Lwa... - Leonarda Delimaty. Spektakl - z dziecięcymi gagami, chowaniem się, szturchańcami etc.- wciągnął je od pierwszej minuty. W ogóle nie trzeba było ich zachęcać do jakiejkolwiek interakcji. Ale też, co ciekawe, nikt ich nie uciszał, co zdarza się w teatrze po wielokroć. Dzieciaki odpowiadały na zadawane ze sceny pytania, choć tak naprawdę nikt tego od nich nie wymagał. A Wy wiecie, jaki kolor ma radość, smutek albo czas? Albo co to jest miłość? Do tańca też nie trzeba było ich namawiać - muzyka zrobiła to sama. Widzowie bez wątpienia czuli i rozumieli świat małego Delimaty. W końcu opowiadał im o nim "swój", a nie "mądrzejszy" dorosły. Bez nadęcia, bez prawienia morałów.
Ze spektaklu można wyjść skołowanym. I wcale nie dlatego, że coś było nie tak, tylko dlatego, że nie jesteśmy (poza domami, gdzie są dzieci) przyzwyczajeni do tego typu opowieści w teatrze. To ciekawi, ale po godzinie już trochę nuży. Mnogość bohaterów i wątków może przytłoczyć, spowodować, że widz dorosły zacznie się zastanawiać, czy czasem nie był nieuważny? Czy dobrze wszystko zrozumiał? Potrzeba dobrej chwili, by przestać myśleć i po prostu zanurzyć się w świat opowiadany przez dziecko. To może sprawić trudność, ale warto spróbować. Jednocześnie uczucia te nie przeszkadzają choćby w tym, by rodzic, którego dzieci wyrosły już z tworzenia tego typu opowieści, zaczął wspominać i tęsknić, żałować, że nie spisał, nie utrwalił tego, co stworzyły jego własne pociechy. Malina będzie miała cudowną pamiątkę.
Bohaterowie, m.in. Ślimak, Lew, Smok, Pani Królik, Rycerz, Mrówka czy Magiczny Prostokąt - to jedno, drugie to to, w jakiej przestrzeni/świecie przyszło im żyć. W "teatrze pudełkowym"... albo pobazgranym kartonie z zabawkami! Najpierw widzowie zaglądają do środka tylko przez uchylone wieczko, potem mogą go przeszukać do samego dna! Kostiumy? Eksplozja radości i kolorów. Propozycja bez kukiełek i marionetek. Aktorzy ożywili papierowe torby różnych rozmiarów i kształtów. W formie nogawek i rękawic, czapek i masek. Z wielkich arkuszy wycięte też zostały pozostałe części scenografii, np. łódka, którą płynęły jaszczurki. Wszystko oczywiście zostało pomalowane, trochę niedbale... ale nie każdy przecież od razu potrafi kolorować, nie wyjeżdżając za linię.
Ale było też bardziej... współcześnie? Mały Marcin Chomicki - to było coś! Udany powrót do przeszłości, a jednocześnie zwrot ku przyszłości. Świetne były też animacje poklatkowe, ale niestety usłyszałam tylko szczątki opowieści, które opowiadał sam Leonard. Myślałam, że to kwestia miejsca zajmowanego w teatrze, na końcu widowni, ale wiem, że drugi rząd również tego nie gwarantował. Ślimak i Lew... to z pewnością udany eksperyment. Brawa za odwagę. Nawet nie próbuję zgadywać, co zobaczymy następnym razem...
Monika Nawrocka-Leśnik
- Ślimak i Lew czyli bajka o Niedźwiadku, Smoku, Pani Królik, Rycerzu, Mrówce, Dinozaurze, Pięciu Jaszczurkach, Fenku, Stworkach i Magicznym Prostokącie
- reż. Artur Romański
- Teatr Animacji
- wiek: 4+
- prapremiera: 5.11
- recenzja z 8.11
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022