Kultura w Poznaniu

Muzyka

opublikowano:

Beksa, Dziewczyna Pop i piętnasty rok

Rojek nie skończył się na Myslovitz, Kortez powyciskał łzy, Grubson popsuł sprzęt, a Zawiałow z Mrozem i Kacperczykami pokazali, co znaczy supergrupa. Wszystko to ogarniał niezmordowany Piotr Stelmach w dziurawym t-shircie pamiętającym czasy Trójki. Tak w piątek i sobotę było na Cytadeli, gdzie zawitała 15. edycja Męskiego Grania. Czy było to granie bezpieczne? Naturalnie, same pewniaki. Repertuar Męskie Granie Orkiestra 2024 okazał się bardzo przystępnym blendem beztroskiego popu, ambitnego rocka i nowoczesnego rapu. Jeśli ktoś mówi, że mu to zupełnie nie smakuje, to pewnie się obraził.

Ubrana na czarno wokalistka zespołu Cheap Tobacco śpiewa do mikrofonu podskakując na scenie. Za jej plecami dwóch gitarzystów i perkusista. - grafika artykułu
Męskie Granie 2024, fot. materiały organizatorów

Rocznica piętnasta nie jest tak przełomowa jak dziesiąta czy dwudziesta, ale dużo lepsza niż czternasta - podejście historyczno-muzyczne było więc jak najbardziej uzasadnione. Na Scenie Głównej oraz Scenie Ż w tych dniach przewinęło się mnóstwo postaci zanurzonych w uniwersum Męskiego Grania - choćby Maleńczuk i Waglewski, którzy w 2011 roku przekonywali, że "wszyscy muzycy to wojownicy", Fisz, Możdżer i Spięty, czy też zespoleni z kilkoma ostatnimi edycjami Mrozu i Daria Zawiałow. Jubileuszowa była też narracja współorganizatora-konferansjera Piotra "Stelmiego" Stelmacha - redaktor przy każdej możliwej okazji snuł opowieści o dziejach MG w Poznaniu. A początki były wyjątkowo skromne - w 2011 roku koncert odbył się na dachu Starego Browaru, później przez lata muzycy spotykali się z fanami w Starej Gazowni. Nostalgiczne struny duszy poruszała też reaktywacja składów występujących jako Męskie Granie Orkiestra w minionych latach. Otóż każde miasto na tegorocznej trasie otworzyło lub dopiero otworzy własny portal czasoprzestrzenny - w Poznaniu wyłoniła się z tegoż ekipa z 2015 roku, a zatem Fisz, Organek, Mela Koteluk i Smolik, wspierani dzielnie przez Mery Spolsky, Deriglasoffa i Waligórę. Jeszcze jedynym jasnym punktem jubileuszu była promocja książki redaktora Stelmacha podsumowującej półtorej dekady Męskiego Grania. Dziennikarzowi biegającemu między scenami, fanami, namiotem Radia 357 i festiwalowym sklepikiem z pewnością przydałby się dar bilokacji.

Trochę smętów musi być

Piątek otworzył oldschool - Spięty z Lao Che, którego na scenie głównej zastąpili później Waglewski z Voo Voo i Leszek Możdżer. Smooth jazzowe klawisze i "dęciaki" wyparły z kolei wściekłe gitary, gdy na Scenie Ż rozkręcił się Homo Twist. Fani mocniejszych brzmień byli jak rozdarta sosna u Żeromskiego. O ile bowiem Męskie Granie wytrwale podlewa Żywiec, o tyle nagłaśnia je od paru lat Radio 357. I w związku z tym wtedy, gdy Maleńczuk stwierdzał, że to wszystko to techno i porno, na undergroundowej scenie radiowej weteranowi rzucała wyzwanie ciekawa kapela The Freuders, mieszająca progrocka z jakąś grunge'ową estetyzowaną beznadzieją. I choć zebrała pod sceną nędzny ułamek tego, co Maleńczuk - grała, jakby pozamieniała się z Grubsonem na lineup'y. A wracając do lidera Homo Twist - trudno oprzeć się wrażeniu, że mógł być nieco rozczarowany romansem festiwalu z popem, którego od dłuższego czasu ten wcale nie ukrywa. I pewnie odetchnął z ulgą, że w tegorocznym programie nie było jeszcze Dawida Podsiadły.

Jeśli Maleńczuk rozpalił publiczność, to nieco chłodu wylał na nią Kortez, uspokajając zebranych swoim ciepłym, ociekającą melancholią i bluesem głosem. A zatem zrobił to, czego się od niego oczekiwało. Ale i na Scenie Ż nastrój zapanował raczej refleksyjny niż zabawowy. Tam bowiem pojawili się Smolik i Kev Fox, a jak dobrze wiemy, gdy panowie zasiądą razem do tworzenia, zapuszczają się w odmęty nieco transowej elektroniki i stonowanego avant popu. Jasne jest to, że organizatorzy chcieli zafundować słuchaczom terapię wstrząsową, zsyłając po tym wszystkim na scenę Darię Zawiałow, czyli headlinerkę pierwszego dnia festiwalu. Wybór z jednej strony kontrowersyjny, z drugiej - imprezowy pewniak. Taki do cieszenia się na smutno, czy smucenia się na wesoło. Wiele osób twierdzi, że Zawiałow (do spółki z Vito Bambino i Mrozem) odpowiada za wyraźną woltę stylistyczną w kontinuum hymnów Męskiego Grania. Niemniej Piotr Stelmach - a jemu przecież warto zaufać - przedstawił ją jako "pierwszą damę polskiej piosenki", która potrafi napisać trzyminutowy utwór radiowy, jaki będzie nuciła cała Polska, zadowalający przy tym pod względem artystycznym.

Artystka skupiła się przede wszystkim na utworach z nowej płyty Dziewczyna pop, choć sięgała też choćby do Helsinek. Zaczęła Z Tobą na chacie, później dała pokaz Punk fu!. Nieco wspominkowo i autoterapeutycznie zrobiło się na singlowej Dziewczynie pop i Fifi Hollywood. Między utworami piosenkarka podtrzymywała kontakt z publicznością, nie tylko wyrażając swoją wdzięczność i wychwalając Poznań, ale też zachęcając zebranych do skandowania znacznych partii utworów, albo też śpiewania "sto lat" jej mamie Iwonce. Publiczność najlepiej chyba bawiła się na Hej, hej, wymieniając wraz z artystką kolejne "krótkie rzeczy", oraz na Złamane serce jest okej. Przecież każdy, dosłownie każdy, wiedział, że tak naprawdę o jego serce chodzi w piosence i czuł tę ironię w tytule! Zawiałow nie trzeba było specjalnie wylewnie żegnać, ponieważ i tak miała zagrać jeszcze dnia następnego w ramach MGO 2024.

Tego wieczoru jednak publiczność powitała reaktywowaną orkiestrę z 2015 roku. Fisz w Spalam się był lepszy od Staszewskiego, zaimponował Organek w coverze Jestem sam Pudelsów. Artysta złożył hołd Maleńczukowi, a następnie zadedykował Rezerwat swojemu zmarłemu ojcu. Występ MGO otworzył i zamknął (wywołany na bis) Elektryczny. Na żywo był to występ godny finału. W internecie z kolei okazało się, że nie wszyscy byli w stanie przeboleć, że tym razem zagrał go Wiktor Waligóra w duecie z Mery Spolsky. Mieszane uczucia, wszak tylko w sieci, wywołał też występ nieobecnego Krzysztofa Zalewskiego na telebimie.

Z tych Damięckich?

A cóż to za duet otwiera drugi dzień festiwalu? Toż to Matylda/Łukasiewicz, a więc Matylda z tych Damięckich oraz Radek Łukasiewicz z tego Bisz/Radexu. Koncert dość "kameralny", ponieważ około godziny 18 ludzie dopiero zbierali się pod sceną, ale okoliczności pomogły Matyldzie złapać dobry kontakt z publiką, co zresztą zaowocowało podczas spotkania artystki z fanami na scenie Radia 357. Mimo stosunkowo niewielkiego doświadczenia scenicznego (które nadrabia energicznością) Matylda "dowiozła" największe przeboje - Nudny rok i Matkę... a także Nie stało się nic z repertuaru Wilków. Po debiutantce na scenie głównej zawitał weteran Tomasz Lipiński. Było widać i słychać, że do dziejowej misji artysty podchodzi na poważnie. Korzystając z okazji nawoływał do zakończenia wojny "polskich plemion". Ze strony artysty oberwało się nie tylko władzy poprzedniej, ale i obecnej. I o tej potrzebie zawarcia pokoju śpiewał w kultowym Mówię Ci, że. By jednak zbytnio nie dołować słuchaczy chwilę później zapewnił, że Jeszcze będzie przepięknie.

Podobnie jak dnia pierwszego w sobotę działo się dużo i równocześnie, co wymagało asertywności w mówieniu artystom "nie". Zanim około godziny 21 na scenie głównej pojawił się Artur Rojek, mogliśmy posłuchać m.in. projektu WOW, czyli Waligóry, Odoszewskiego i Wolasa, oraz Błażeja Króla występującego przy akompaniamencie Gorzowskiej Orkiestry Dętej. Wiele dobrego działo się oczywiście na alternatywnej Scenie 357 gdzie z gracją zaprezentował się poznański indie rockowy zespół Terrific Sunday oraz Człowiek, czyli brawurowy eksperyment z pogranicza avant rapu i synth popu. Na miano co-main eventu zasłużył koncert Grubsona, który dosłownie rozwalił system, ponieważ od nadmiaru decybeli i "laj laj laj" zaczęło sprzęgać. I tym razem Na szczycie sprawiło, że na te kilka minut wszyscy zostaliśmy reggae headami.

Beksa, czyli jak łzy na deszczu

Gwiazdą wieczoru - która spadła nam na scenę wraz z zimnym deszczem - był Artur Rojek, a więc artysta, cytując prowadzącego "Stelmiego": "który swoją twórczością zrobił zbyt wiele prezentów, żebyśmy na takie koncerty nie czekali z bijącymi serduchami". I owszem - zagrał coś z dorobku Myslovitz, Dla Ciebie oraz - w prawie instrumentalnej i chyba nieco improwizowanej wersji - Długość dźwięku samotności. A co z krążków solowych? Między innymi Sportowe życie, Kundel (ależ ekspresja!), Czas, który pozostał, Beksa (publika oszalała od pierwszego wersu), Bez końca (rytm idealny na wydarzenia plenerowe) czy Syreny. Szkoda tylko, że zabrakło A miało być bez końca. Jak również - że Rojek nie zdecydował się Syna okiennika z Kacperczykami (którzy czekali na finał) czy zaproszenie Darii Zawiałow, z którą przecież na scenie przecina się bardzo chętnie. Muzyk dołożył cegiełkę do konsekwentnie budowanego wizerunku outsidera, ograniczają kontakt z widownią do podziękowań.

Po 22, gdy deszcz już nieco się uspokoił, przyszła pora na spektakularny finał, czyli przedstawienie supergrupy Męskie Granie Orkiestra 2024. Na złość tym, którym nie podoba się popowość Wolnych duchów, artyści zaczęli od mocnego Tak... Tak... To Ja z repertuaru Ciechowskiego i Muki w oryginalne wykonywanej przez Hey. Kolejną niespodzianką okazał się Interpol PRO8L3M-u w ujęciu Macieja Kacperczyka i Darii Zawiałow, który niespodziewanie przeobraził się Lukę Krzysztofa Zalewskiego, wokalny popis Mroza. Później usłyszeliśmy też wariacje na temat Kate Moss Organka, Scenariusza dla moich sąsiadów Myslovitz, Fiołkowego pola Sobla, Cykad na Cykladach Kory, Mniej niż zero Lady Pank czy Nie, nie, nie T. Love. Występ orkiestry zamknął oczywiście hymn Wolne duchy, podczas którego jedna druga Kacperczyków zeszła do fosy, przybijając piątki z fanami w pierwszym rzędzie. I nawet jeśli ten hymn to po prostu "letniaczek", pop-rockowa radiówka, występ MGO nie pozostawił złudzeń co do tego, że formuła Męskiego Grania jeszcze długo się nie wyczerpie.

Jacek Adamiec

  • 15. Męskie Granie 2024
  • 26-27.07
  • Park Cytadela

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024