Po raz pierwszy w pierwszej osobie
Michał Wiraszko dorastał w czasach, gdy muzyki słuchało się przez szum i trzask kasety, a chwilę później - przez piksele i pliki mp3 na platformie MySpace. Między budką telefoniczną a komunikatorem Gadu-Gadu, między Jarocinem oglądanym z daleka a pierwszymi próbami budowania sceny od środka. Z tej szczeliny - pomiędzy analogową intymnością a cyfrową ekspansją - wyrósł głos, który przez ostatnie dwie dekady współtworzył krajobraz poznańskiej, a zaraz potem ogólnopolskiej alternatywy. Dziś, po latach zespołowych sukcesów z grupą Muchy, setkach koncertów i niezliczonych piosenkach napisanych dla innych, Wiraszko wychodzi na scenę pod własnym nazwiskiem jako artysta, który tak naprawdę dopiero teraz mówi w pierwszej osobie.
Jak sam przyznaje, pierwsze szkice do solowego albumu powstały już... latem 2011 roku. Wtedy gdy Muchy wciąż były młodym rockowym zespołem z misją, a ich "Terroromans" (2007) - krążek pełen bezczelności i miejskiego nerwu - dopiero zaczynał obrastać legendą. Później przyszły kolejne płyty, trasy, praca przy Jarocin Festiwalu, Next Feście i Spring Breaku, teksty pisane dla Krzysztofa Zalewskiego, Lady Pank, Ewy Farnej, Rosalie. i Tomasza Makowieckiego. A solowe piosenki czekały. "Czas to wielki nauczyciel, a w muzyce - gwarancja odpowiedniego dojrzewania piosenek: aranżu, tekstów, produkcji. Mam wrażenie, że jest dokładnie tak, jak ma być" - mówi dziś. Przyznaje, że jego album "Tak młodo się nie spotkamy" dojrzewał w ciągłym ruchu - w trasach, rozmowach, produkcjach, pracy z innymi. Gdy w końcu nadszedł czas, by go nagrać, Wiraszko miał już nie tylko warsztat i doświadczenie, ale i dystans. Bo to, co najbardziej zaskakuje w tym materiale, to jego prostota. Zamiast rockowego manifestu otrzymujemy nocną rozmowę przy kuchennym stole, w której ważne są niuanse, pauzy i to, co niewypowiedziane.
Muzycznie płyta sięga do korzeni - do polskiego rocka lat 80. i 90., a więc do Republiki, Tiltu, Maanamu, choć silnie przefiltrowanego przez wrażliwość człowieka, który w żadnym razie nie odcina się od współczesności. Można to postrzegać jako organiczne przejęcie języka pokolenia rodziców i przeniesienie go w nową rzeczywistość. Kiedy ukazał się pierwszy singiel "Zawsze tam, gdzie ja", zapewne wielu słuchaczy spodziewało się po nim jakiejś gitarowej petardy, tymczasem otrzymaliśmy zupełnie synthpopowy numer z wyraźnym ukłonem w stronę różowej dekady - melodyjny, melancholijny, z produkcją, która bardziej przywołuje "Voyage Voyage" aniżeli koncert w Eskulapie sprzed dwóch dekad. Jak mówi sam zainteresowany: "To pieśń miłości wobec i do siebie, zaufania do siebie, wiary i niezależności". W nagraniach towarzyszą mu wieloletni współpracownicy i przyjaciele: nie tylko Paweł Krawczyk, ale też Marcin Bors, Michał Szturomski i Michał "Dimon" Jastrzębski. Jednak drugi singiel promujący płytę, czyli Dwie wieże, to już utwór utkany z obrazów lat 90. i początku XXI wieku - szkolnych dyskotek, pielgrzymek papieskich, powodzi tysiąclecia, zapachu klatek schodowych. Wiraszko mówi o nim jak o naturalnej wystawie wspomnień swojej generacji. "Rozliczenie z własnym dorastaniem bywa niełatwe i wielowymiarowe. Tak było w "Autobiografii", "Another Brick In The Wall", "My Generation". Nie aspiruję do miana hymnu pokoleniowego, ale ta mozaika jest dla mnie ważna" - tłumaczy Michał.
Ale nie da się mówić o solowym debiucie Wiraszki bez powrotu do Much. Zespół, który w 2007 roku pojawił się z dużym przytupem, był jednym z ostatnich wielkich zrywów polskiej alternatywy przed erą streamingową. Terroromans, ale i jego późniejsze płyty, by wspomnieć choćby o "Notorycznych debiutantach" (2010) czy "Chcecicospowiedziec" (2012), miały w sobie bezczelność, energię i poczucie, że coś naprawdę się dzieje. Od tamtej pory grupa zagrała tysiąc koncertów, nagrała pięć albumów, otrzymała nagrodę Fryderyk i - razem z takimi kapelami jak Akurat, Myslovitz, Cool Kids of Death czy Happysad - ukształtowała całe pokolenie słuchaczy i twórców. Dziś Wiraszko stoi na fundamencie tamtych sukcesów, nie odcinając się od przeszłości, lecz kreatywnie ją przetwarzając. Trasa "Tak młodo się nie spotkamy" rozpocznie się 14 listopada w Warszawie, potem zatrzyma się w Gdańsku i Katowicach, by dotrzeć do Poznania - rodzinnego miasta Wiraszki, gdzie 29 listopada odbędzie się koncert, który sam określa jako "homegig". "Nie ukrywam, że debiut sceniczny pod własnym nazwiskiem jest ogromnym przeżyciem i odbywa się nakładem wielu rąk, stresów i pracy. Nie uda się też bez Was!" - mówi artysta.
To jasne, że Wiraszko nigdy nie był typowym frontmanem. Łączy w sobie poetycką wrażliwość i reporterski nerw. Potrafi pisać zarówno hymn pokoleniowy, jak i całkiem intymną piosenkę. Jego teksty zawsze balansowały między miejskim konkretem a egzystencjalnym niepokojem. W solowym wydaniu ten głos będzie jeszcze bardziej wyraźny. Dziś opowiada nam o tym, że nie da się wrócić do tamtej młodości, ale można spojrzeć jej w oczy i powiedzieć: "To było ważne". Po latach bycia liderem, producentem, kuratorem, tekściarzem i organizatorem Wiraszko wraca do najprostszej roli - autora i wykonawcy. Poeta rocka, "Żul Amant". Tyle że dziś wygląda inaczej - dojrzalej, pełniej i z całą historią w tle.
Seabstian Gabryel
- Wiraszko
- 29.11, g. 18,
- Blue Note
- bilety: 85 zł
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz również
Jak wychodzić, to z mroku
Kathia na własnych warunkach
Między eksperymentem a zaufaniem