Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

MILLENNIUM DOCS. Polskie kino faktów

Selekcja polskich filmów dokumentalnych na 18. edycji Millennium Docs Against Gravity ujawnia bardzo nierówny poziom tej gałęzi krajowej kinematografii. Choć trzeba przyznać, że i tak rzeczy niefikcjonalne od dawna wypadają polskim reżyserom znacznie lepiej, aniżeli fabuły. Trudno jednak odmówić im oddziaływania na widza. Stąd jedne tytuły z selekcji tegorocznej edycji potrafiły zachwycić, a inne zirytować.

. - grafika artykułu
Rafael Lewandowski, "Herbert. Barbarzyńca w ogrodzie", fot. materiały organizatorów

Po obejrzeniu W domu - serii HBO Europe, do której na początku pandemii zostali zaproszeni polscy twórcy z różnych pokoleń i dziedzin (kino fabularne, animowane, dokumentalne) - byłem przekonany, że Paweł Łoziński osiągnął maksimum możliwości względem pomysłu zrealizowanego w krótkometrażówce Maski i ludzie. Prosty punkt wyjścia, a poniekąd może szkolny, czy wręcz "naiwny" - siedząc na balkonie zaczepiać przechodniów, by odpowiadali na pytanie, co będzie dalej - w rękach innego twórcy nie przyniósłby zresztą pewnie zbyt wiele. A jednak efekt był w tym przypadku doprawdy fascynujący! Nie jestem w stanie zrozumieć, na jakich regułach Film balkonowy - pełny metraż oparty na tej samej zasadzie - tak bardzo potrafi absorbować. Ma się wręcz wrażenie, że Łoziński to nienaturalnie przenikliwy człowiek, co z aktu przyglądactwa, zaczepiactwa i swobodnej pogawędki przez balkon i płot stworzył intymną, poruszającą i pełną ambiwalencji opowieść o współczesnym człowieku. Tym razem już nie w kontekście pandemii, a bardziej ogólnym - trwania i cichej walki, słodko-gorzkiej codzienności, szukania radości, odczuwania jej dojmującego braku. Ludzie przełamują się i odsłaniają przed nim chyba więcej, niż byliby w stanie podejrzewać. Nagrodzenie Łozińskiego Grand Prix w sekcji Semaine de la critique na MFF w Locarno za ten film pokazuje, jak bardzo szeroko potrafi oddziaływać ta skromna opowieść z ulicy na warszawskiej Saskiej Kępie. A ciekawscy trochę gratis mogą pogapić się na interakcje między twórcą a jego żoną i córką, w których rośnie irytacja, że mąż i ojciec taki się zrobił nieobecny, bo ciągle na tym balkonie przesiaduje, jak mnich, pustelnik czy dziwak jaki. I nie uczestniczy w ich życiu za bardzo - bo podpatruje życie cudze.

Z kolei zupełnie zmarnowany, a przecież niby tak spory potencjał można wskazać w przypadku filmu Herbert. Barbarzyńca w ogrodzie. Wybierając na bohatera dokumentu postać doprawdy nietuzinkową - poetę uchodzącego za wyjątkowego artystę, o którego cichej i bezpretensjonalnej wielkości w trakcie seansu usłyszymy po wielokroć - Rafael Lewandowski dobrał do tej sylwetki formę zgoła zachowawczą i tradycyjną. Zrobił mianowicie typowy portret ważnego-i-wybitnego-człowieka. Trudno o bardziej trywialne decyzje niż nachodzenie wdowy, znajomych i zacnych ludzi kultury, którzy, w zależności od relacji łączących ich z Herbertem, jako gadające głowy opowiadają przed kamerą o sprawach prywatnych, dzielą się dykteryjkami, czy poczuciem uznania dla wierszy poety. Pojawia się rzecz jasna i lektor, co miałko podając tekst, czyta lakoniczne korespondencje "mistrza". Moja wredna krytyka tej produkcji wynika po części z tego, że miłość do wielkiego Herberta starano mi się wpoić siłą w ramach obowiązkowej edukacji szkolnej na lekcjach polskiego w gimnazjum. Korzystaliśmy z podręcznika Do Itaki, w której obok epatowania i męczenia uczniów wierszami tegoż artysty umieszczone były zadania domowe w stylu: "Napisz, dlaczego Jan Paweł II był największym Polakiem XX wieku i dlaczego". Dlatego nie jestem w stanie samodzielnie ocenić, czy Herbert jest w ogóle dobrym i fajnym poetą, bo jak widzę jego utwory, to odczuwam fizyczny odruch wymiotny - niczym Alex DeLarge z Mechanicznej pomarańczy na dźwięk muzyki Ludwiga van. Ten bylejaki portret dokumentalny jest w mojej ocenie doskonałym przeciwieństwem twórczości bohatera, o której na początku pada choćby taka ciekawa uwaga: "Herbert pozostaje najmniej pretensjonalnym przykładem najwyższej formy sztuki, jaka przychodzi mi do głowy". Ocenianie tej produkcji w kategorii sztuki filmowej mija się z celem, bo to raczej efekt bardzo prostacko pojętej popularyzacji poezji.

W kinie krótkometrażowym zaskoczyła mnie cicha i wstrząsająca siła 7-mego Sierpnia Michała Bollanda. Reżyser rozmawia w nim z uczestnikami demonstracji solidarnościowej w obronie Margot z 7 sierpnia 2020 roku w Warszawie, którzy zostali zatrzymani przez policję. Gdy zostali uwięzieni - ich prawa zostały naruszone. Gdy przeczytałem streszczenie filmu obawiałem się, że będzie to trywialny reportaż o tematyce LGBT, których trochę już w Polsce i nie tylko powstało. Bolland zrezygnował jednak z tanich środków typowych dla publicystyki. Na wydarzenia sprzed roku spojrzał z uwagą - dbając o to, aby jego rozmówcy nie wypowiadali się przed kamerą tak, jak zwykle dzieje się to w mediach. A więc pospiesznie, nerwowo, byle w imię ważnej sprawy, z werwą i agitacyjnym przytupem. Na poziomie humanistycznym i emocjonalnym udało mu się naprawdę odwrócić słowa polityków PiS o "ideologii, nie ludziach". Niby tak, jak robili to przed nim aktywiści, ale na gruncie sztuki i z pomocą kina estetycznego, cichego, niepokojącego. Stworzył bardzo subtelny i pełen niuansów portret zbiorowy społeczności LGBT. Nakreślił go po części na tle chłodnych widoków postkomunistycznego miasta. Jestem pewien, że film za granicą wywoła bardzo wiele emocji, bo ma potencjał, aby stać się na festiwalach filmowych i w kinach ambasadorem sprawy na rzecz walki o prawa osób LGBT w Polsce. To głos w sprawie godności i poszanowania bliźniego, którego nie sposób zlekceważyć i przejść nad nim łatwo do codzienności, nie roniąc ukradkiem choć jednej łzy, bądź nie odczuwając silniejszego uderzenia serca.

Tegoroczna edycja przyniosła rzecz jasna wiele filmów odnoszących się bezpośrednio do pandemii. I tak, jak rok temu ten temat wydawał się jeszcze ciekawy, a głosy dokumentalistów warte uwagi, tak teraz panuje już ogólny przesyt tą problematyką. Ale bynajmniej nie dlatego zdenerwowała mnie etiuda szkolna Halo, babciu Kamili Chojnackiej. Bo gdyby to był interesujący formalnie, narracyjnie czy jakkolwiek inaczej wyróżniający się obraz - to na pewno wzbudziłby moją ciekawość i sprowokował do porównań z pierwszymi głosami z pandemii. Niemniej nie czuję, by miały one sens. To po prostu nudna historyjka o zwykłych ludziach. Chojnacka nie potrafi zainteresować nas ani swoim małym dzieckiem, ani zblazowanym mężem, ani ignorującą obostrzenia babcią. A brzydkie kadry w jej pełnym boazerii mieszkaniu tylko dopełniają ten obraz kinematograficznej nędzy.

Marek S. Bochniarz

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021